– Jaki, nachuj, szczur?
– Szczur – wtrącił się spokojnie Łomonosow. –
Karter wybałuszył ślepka. Potem poczerwieniał silnie.
– Czegooo? – rozdarł się. – Czegooooo? Jaaaak? Ty mnie… Ty do mnie… Aaa, inteligent jebany! Aaa, znalazł się! A paszoł ty w pizdu nachuj! Razem z twoim szczurem! Walcie się! Poszli nachuj! Obydwaj! Żopojeby!
– Spokojnie, pomału. – Lewart powstrzymał Łomonosowa. – Powściągnij no się, towarzyszu kierowco. Dostarczasz na zamówienie, sam mówiłeś, wszystko, czego panowie kadra zapragną. Pan kadra zapragnął szczura. Towar jest towar. Rzuć no okiem. Ładna sztuczka, co? I markowa.
Na widok lotniczych okularów przeciwsłonecznych o szkłach w kolorze ciemnego bursztynu Karter oblizał wargi i odruchowo zacisnął dłonie.
– Oryginały? Nie podróby?
– Napisane jest: Polaroid. Czytać umiesz?
– I dostanę je za szczura?
– Chybaś, bracie, jeszcze nie wytrzeźwiał – znowu wtrącił się Łomonosow. – Dostarczysz dziesięć szczurów. Po dwa tygodniowo. Okularki otrzymasz po zrealizowaniu pierwszych dwóch dostaw. Pasuje?
– Przymierzyć można?
– Można.
Karter włożył polaroidy na nos, długo przyglądał się swemu odbiciu w bocznym lusterku ciężarówki. Pod rożnymi kątami. A uśmiech, zrazu ostrożnie krzywawy, zagościł wreszcie na jego licach na dobre i na całego. Pełnym szczerbatym złotem.
– Te szczury – spytał – to jakiej mają być maści?
Karter udowodnił i potwierdził swą reputację; pierwszego szczura, burą paskudę, dostarczył już po dwóch dniach i zapewnił, że ma dojście do następnych. Ale jeśli szofer spekulant wykazał się i nie zawiódł, to żmija zaskoczyła i – co tu dużo gadać – rozczarowała Lewarta. Gdy zjawił się w parowie z niesionym za ogon szczurem, w ogóle się nie pokazała, choć czekał dobrą godzinę. Położywszy gryzonia na płaskim kamieniu, odszedł, usiłując sam siebie przekonać, że to normalne i naturalne, że wąż z parowu to nie hodowlany eksponat z terrarium i że nie ma co oczekiwać, że będzie po pożywienie wypełzał i jadł z ręki. Że w ogóle nie wiadomo, czy zechce choćby tknąć przesyconą ludzkim zapachem padlinę. Przekonywanie udało mu się, ale na długo go nie wystarczyło. Po południu nie wytrzymał i poszedł, by sprawdzić. I – co tu ukrywać – widok gryzonia nieruszonego, leżącego tam, gdzie go zostawił, napełnił go rozgoryczeniem i zupełnie irracjonalną złością.
Opanował się szybko. Postanowił zabrać szczura z płaskiego głazu i wnieść głębiej do parowu, do samego jego końca, do miejsca, gdzie ten stawał się już tak wąski i ciasny, że dostępny chyba wyłącznie dla żmij. Zbliżył się i wyciągnął rękę.
Żmija wystrzeliła nie wiedzieć skąd, nie do szczura, lecz do Lewarta, wprost do jego oczu. Przerażony rzucił się w tył, potknął, siadł z impetem, AKS zsunął mu się z ramienia. Wycofał się w panice, szorując spodniami o żwir, gad sunął za nim, uniesiony, szybko wysuwany rozwidlony język niemal dotykał mu twarzy. Sparaliżowany ze strachu spojrzał w oczy żmii. I zupełnie zdrętwiał. Skamieniał. Jedynym, co w nim żyło, zdawało się być serce, łomocące w piersi jak parowy tłok.
Żmija uniosła się jeszcze wyżej, teraz, gdy siedział, odchylony, górowała nad nim, patrzyła nań z góry, kołysząc się hipnotyzująco. Nagle syknęła przeszywająco, wygięła się w S i zaatakowała. Ruchem tak szybkim, że umykającym wzrokowi, tak błyskawicznym, że Lewart nie miał czasu się przestraszyć. Rozpędzoną w ataku głowę zatrzymała tuż przed jego twarzą. Otwarła paszczę, a Lewart zobaczył zęby jadowe. Małe, ale ponad wszelką wątpliwość jadowe.
W głowie zabrzęczało mu i zaszumiało, w oczach pociemniało, a potem rozbłysło, zamigotało nagle tysiącem szybko przelatujących, bezładnych, rozsypujących się jak w kalejdoskopie obrazów. Żmija kołysała się, wolno i łagodnie, wręcz uspokajająco. Wodził wzrokiem za jej oczami, czując w ustach suchość, suchość okropną i dobrze znaną, tak wysychało mu w ustach w najstraszniejszych momentach boju. Kiedy śmierć była tak blisko, że między nią a siebie kopiejki byś nie wcisnął.
Gad odwrócił nagle głowę i czar prysł, więź pękła, czuł, że mógłby się znowu poruszać. Ale nie poruszał się.
Żmija z gracją przewinęła się po kamieniach, chrobotnęła łuską, wpełzła na upuszczony AKS, zwinęła się na kolbie i magazynku. Zasyczała groźnie, zakołysała łbem. Lewart przełknął ślinę.
– Nie… – wydusił z siebie. – Nie strzeliłbym… Do ciebie. Nigdy.
Żmija uniosła się, zupełnie, jakby słuchała. Znowu zakołysała się, bardzo płynnie, z gracją. Spełzła z akaesu, wycofała do płaskiego głazu, błyskawicznym ruchem porwała szczura. Uniosła się z gryzoniem zwisającym z paszczy, spojrzała na Lewarta. I szybko się oddaliła. Znikła.
Lewart wstał nieco później.