– Co stało się z waszym oficerem? Bo wszak mieliście kiedyś takowego?
– Zamoczyliśmy go – parsknął Barmalej. – Kulką w plecy. Jak wy waszego starleja na „Newie”.
– Szybko, nie ma co, plotki się rozchodzą.
– Pewnie. Na Kartera możesz liczyć w tej kwestii. To szoferak z awtobatu, zagląda tu z zaopatrzeniem. Zajechał po dembeli, przy okazji przywiózł ploteczki. A tak poważnie, to nasz lejtnancik przepadł bez wieści.
– W boju?
– Nie. Po prostu, z wieczora był, rano znikł. Szukaliśmy my, szukał specnaz, szmonali po kiszłakach, przeryli wszystkie wąwozy, zajrzeli do każdej dziury. I ani śladu. Mija trzy tygodnie, znaczy, skreślić już nam trzeba lejtnanta Bogdaszkina z ewidencji. I czekać, aż innego przyślą. Oby rychło. Póki co, robię tu za komandira, ale, szczerze, ciut za wielkie dla mnie te buty. Odpowiedzialność, rozumiesz?
Lewart rozumiał. Był jednak przekonany, że Barmalej, chcąc nie chcąc, będzie musiał dorosnąć do butów i że z odpowiedzialności nikt go nie zluzuje. Licząca obecnie pięćdziesiąt sześć głów załoga zastawy, niepełna kompania, była już jego kompanią. W warunkach afgańskich nie było to niczym niecodziennym. O awansie przesądzało doświadczenie, w górę drabiny stanowisk szedł ten, kto przeżył i pozwolił przeżyć podkomendnym, kompaniami dowodzili chorążowie i sierżanci, po prawie pięciu latach wojny nikogo to już w Afganie nie dziwiło. Dziwiło natomiast co innego: nieobecność zastępcy do spraw politycznych.
– Nasz zampolit? – Zagadnięty o to Barmalej jakby zdziwił się pytaniu. – Nasz Łazuria? W Kabulu, jak zwykle. Chory, jak zwykle. Bodajże na żełtuchę tym razem. Chorowity, biedniaga, u niego, jak to mówią, jak nie sraczka, to zołzy. W Afganie niecały rok, a na wszystko już chorował, na tyfus, na malarię, na amebę, na wszystko, powiadam. Toteż i ochrzciliśmy go odpowiednio: nasz Łazarz kochany. Zdrobniale: Łazuria. Może poznasz go, gdy wróci do nas w przerwie między chorobami.
– Nie dziwię się – skomentował Łomonosow, później, gdy Lewart relacjonował mu treść rozmowy. – Chorobotwórczo, wybacz szczerość, mi tu wygląda. Śpisz tam, gdzie jesz, jesz tam, gdzie wydalasz. A jesz to. Zobacz.
– Skumbria w tomatnóm sosie – odczytał Lewart z podanej mu puszki. – Zakład Produkcji Konserw Rybnych „Konrybproizwod”, Biełgorod. Termin przydatności do spożycia rok i sześć miesięcy. Rok produkcji… 1959. Ty jakiś defetysta jesteś, Łomonosow. Jem te czerwone rybki już rok i nic mi nie jest. Nawet polubiłem ten smak. Ty też polubisz.
– Tego się właśnie najbardziej obawiam.
Barmalej, Jakor i pozostali weterani „Sołowieja” zapewniali, że nocne alarmy i kanonady to rzecz wcale nie tak częsta i nigdy nie zdarzająca się dwie noce pod rząd. Wbrew zapewnieniom drugą noc na zastawie, podobnie jak pierwszą, zakłуciły eksplozje min, tym razem z wąwozu Dawri Dżar, tego bliższego „Gorynycza”, na dozorze Lewarta. Lewart wydarzenie przeczuł. Już z wieczora rozkazał Wasi Żygunowowi siąść za PKM, gdy się zaczęło, Wasia był zwarty i gotowy, rąbnął po eksplozjach długimi seriami, traserami wskazując cel reszcie. Tym razem mudżahedini odpowiedzieli ogniem, kule zaśpiewały koło uszu, a błyski w ciemności zdradziły strzelcуw, niektуrych dużo bliżej pozycji, niż należałoby oczekiwać. Lewart wydał więc rozkaz i w blasku opadających flar blokpost „Gorynycz” zaprażył ze wszystkich luf. „Gorynycza” wspomуgł seriami utios z „Muromca”, reszta zastawy w bуj nie wstąpiła.
– Przerwij ogień!
– Jest przerwij! – wyskandował najbliższy żołnierz. Lewart spostrzegł, że to ten, ktуry wczoraj trząsł się ze strachu i płakał ze wstydu. Dziś już wstydzić się nie musiał.
Flary opadały, zalewając przedpole upiornym trupim blaskiem. Śmierdziało kordytem.
Walera, patrząc na Lewarta, przestąpił z nogi na nogę. Miast w regulaminowe kierzowe sapogi obuty był w sportowe podróbki adidasów wytwarzane w mieście Kimry, w obwodzie twerskim. W warunkach afgańskich kimry sprawdzały się nadzwyczajnie i cieszyły ogromnym popytem.
– Że co? – przystawił dłoń do ucha, niby że nie dosłyszy. – Iść? Dokąd niby?
– Na przedpole – powtórzył cierpliwie Lewart, miast z miejsca obrzucić jefrejtora matem. Poranek był wyjątkowo piękny, słoneczny, nie chciał kazić go awanturą.
– A na jakiego… kija? – nie rezygnował Walera. – Znaczy, tak powiedzieć, po jaką cholerę? Po co tam łazić? Towarzyszu praporszczyk?
– Za pięć minut – Lewart leniwym ruchem uniósł przegub z zegarkiem – gotowość. Nie będę powtarzał.
Walera, kalkulując, że lepiej wyjdzie na udawaniu posłusznego, przybrał pokornie niewinną minę. Wypisz wymaluj kot, który nasrał za telewizorem.
– Jest za pięć minut!
I stawił się punktualnie, w lifcziku na piersi i z kałasznikowem. Razem z żołnierzem uzbrojonym w dragunowa.
– Kozlewicz – wyjaśnił, uśmiechając się knajacko i pociągając nosem – jest dobry z eswedeszki. Jak już tam iść, to lepiej ze snajperem. E? Praporszczyk?