– Odstawić – skomenderował im szczupły kapitan, któremu wystarczył jeden rzut oka na ogorzałą i wysieczoną wichrami twarz Lewarta. – Zostawcie go w spokoju. I do zadań!
Na antonowa ładowano drewniane skrzynie, jedną za drugą. Lewart wiedział, że skrzynie kryły w sobie inne pojemniki, blaszane i zalutowane. Dopiero teraz dostrzegł emblemat na kadłubie samolotu, wymalowany czarną farbą kwiat. Znał, rzecz jasna, żargonową żołnierską nazwę tych ma szyn, ale nigdy nie sądził, by faktycznie latały z takim malunkiem. Ciekawe, pomyślał, czy to nazwa wzięła się od malunku, czy malunek od nazwy…
– Może być – spytał cicho kapitan – że twoich druhów gruzimy? Co?
– Może być.
– Masz prawo pożegnać.
Lewart zasalutował.
– Ja – rzekł po chwili kapitan, nie patrząc na niego – też lecę. Tam. Przyszła moja zmiana, dembel, jak to wy mówicie. Myślałem, że koniec, że proszczaj Afgan, że przeżyłem, że już po strachu… Dwadzieścia pięć miesięcy wojny… A dopiero teraz zacząłem się bać. Tego, co zastanę… tam. Co mnie tam czeka. Jak mnie tam przywitają. I czy zdołam przywyknąć… Rozumiesz?
Lewart nie odpowiedział.
– Przyjdzie pora, zrozumiesz – westchnął kapitan. – A teraz idź stąd. Faktycznie nie powinno cię tu być.
Odszedł, nie spiesząc się. Nie minęło pół godziny, jak usłyszał silniki. I zobaczył, jak „Czarny Tulipan” wzbija się w niebo. Obciążony ładunkiem, znanym jako „gruz 200”. Wioząc go z powrotem tam, skąd przybył.
Kto wie, pomyślał, może tam, w ładowni, w zalutowanych trumnach, faktycznie lecą Zima i Miszka Rogozin? Szeregowy Milukin? Starszy lejtnant Kirylenko?
Kto wie.
Kto wie, kto poleci następnym rejsem.
Idąc od bagramskiego lotniska, dokąd by się nie kierować, i tak zawsze trafiało się do „miasteczka”, centrum bazy, skupiska bloków i domów sztabowych, żołnierskich modułów mieszkalnych i namiotów, otoczonych afgańskimi dukanami i straganami oferującymi wszelki chłam i przerozmaite barachło. Lewart przyspieszył kroku. Było tu zbyt ludno i zbyt głośno, jak na jego gust. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej opuścić ten rejon, wyjść na oddalony szpital polowy, gdzie było ciszej i spokojniej. Ale splątany labirynt wewnętrznych dróg trzymał go mocno i nie chciał wypuścić. Minotaur żądał ofiary. By skrzywdzić. Albo chociaż okrutnie z nią poigrać.
– Jak łazisz, piechota? Dekowniku jebany!
Ustąpił z drogi idącym szeroko spadochroniarzom ze sto trzeciej witebskiej, nie dość szybko, by uniknąć brutalnego potrącenia. Było ich czterech, wszyscy krępi, nabici w sobie, ogorzali, w spłowiałych panamach i pasiastych tielniaszkach widocznych spod demonstracyjnie rozchełstanych mundurów. Ustąpił drogi, minął ich, spuściwszy głowę. Z desanturą nie było żartów.
Moduły i kwatery, obwieszone suszącym się praniem, wyglądały jak krążowniki z Port Artur, podchodzące na redę w gali sygnałowych flaglinek. Równie malowniczych, choć w roli flag występowały onuce, skarpety, gacie i tielniaszki.
Zewsząd, z każdego okna, zza każdych drzwi, dobiegała muzyka. Wszędzie, wydawało się, w każdym pomieszczeniu znajduje się włączone radio. Wszędzie, wydawało się, mają tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prześliczne miniaturki, wręcz ocierające się o science fiction plastikowe cuda japońskiej techniki. Załadowane japońskimi kasetami. Z radziecką muzyką.
Przyspieszył kroku. Ale labirynt więził, Minotaur groził, muzyka prześladowała. Wciąż radziecka.
Rozległ się ostry ryk klaksonu, obok, wzniecając chmurę pyłu, przemknął łazik, na przednim siedzeniu dwóch desantczyków w błękitnych beretach, na tylnym dwie zanoszące się kwikliwym śmiechem młodziutkie panienki w cywilu. W łaziku też był magnetofon.
Jutro, pomyślał Lewart, przewidując z niezachwianą pewnością, jutro poślą mnie na linię. W kolejnej mijanej „beczce” chyba nie mieli magnetofonu. Albo preferowali rozwiązania tradycjonalne. Przed modułem siedziało kilku żołnierzy, jeden z gitarą.