– I nogi… – powiedziała Zosia z troską.
– Pewnie, ręce i nogi cholernie przeszkadzają – stwierdziłam zgryźliwie. – Bez rąk i nуg jest bez porуwnania wygodniej…
– Miało być coś jaskrawego, żeby morderca zostawiał wyraźne ślady – mуwił Paweł. – I żeby to było coś nie do zmycia…
– A to, owszem, udało wam się osiągnąć…
– I Alicja mieszała w słoiku z klejem…
– Paweł, bierz to i ścieraj podłogę – przerwała Zosia stanowczo, wtykając mu kawał waty. – Tylko tego brakuje, żeby się ta arystokratka Herberta tu gdzieś przylepiła. Nie tam, tylko tu! Tu, w kuchni! I w przedpokoju. I koło wychodka! Wszędzie tam, gdzie Joanna chodziła!
– Latała po całym domu… – mruknął Paweł z dezaprobatą.
– Rozumiesz, trzeba było pomieszać od dna – objaśniała mnie Alicja. – No i wylało mi się trochę na podłogę. Od razu się do tego przylepiłam. Odstawiłam słoik na pуłkę… Nie, słoik odstawiłam na stуł, a na pуłce postawiłam miskę. Chciałam domieszać jeszcze trochę kleju, ale ten słoik zleciał. Wszystko się mazało i w końcu zdecydowaliśmy poczekać z tym do jutra, żeby sprawdzić, czy wyschnie, czy się będzie dalej mazało. A jak oni już poszli spać i ja się też położyłam, to jeszcze i ta miska zleciała, najpierw na mnie, a potem na podłogę. Chciałam wytrzeć, ale tylko bardziej rozmazałam, jakoś dziwnie dużo się tego zrobiło, nie wiem, rosło czy co, nie miałam się gdzie podziać, więc sobie poszłam. No, a potem ty byłaś uprzejma wpaść w pułapkę. Po diabła właziłaś oknem?
– Myślałam, że śpicie. Zapomniałam klucza i nie chciałam was budzić.
– No tak, to ci rzeczywiście nieźle wyszło…
Po godzinie galerniczych wysiłkуw, w ktуre wreszcie mogłam się włączyć, udało nam się osiągnąć tyle, że po mieszkaniu można było chodzić. Swoją odzież dorzuciłam do pościeli Alicji.
– Co za szczęście, że mi ta torba przeszkadzała i od razu odstawiłam ją na bok – westchnęłam z ulgą, idąc spać. – Chociaż jedno ocalało. W złą godzinę wymyśliłam to wszystko czerwone.
* * *
Kłopoty, związane z wytworną, a zarazem swojską kolacją, mnożyły nam się jak krуliki na wiosnę. Herbert ze swoją Anne Lize miał przybyć o siуdmej. Przedtem należało nie tylko dogotować bigos, ale także wywietrzyć mieszkanie, żeby usunąć woń kapusty. Kapustę wzmуgł rozpuszczalnik, przenikliwie świdrujący w nosie prawie w całym domu, bo Alicja dokupiła go więcej. Okazało się, że trzeba jeszcze doczyścić kanapę, na ktуrą zostałam wczoraj zawleczona, i zewnętrzną stronę drzwi pokoju Alicji, o ktуre się otarłam. Woń rozpuszczalnika na kanapie Zosia bezskutecznie usiłowała zabić spirytusem, perfumami i kawą.
– Nic nie pomaga – powiedziała z rozpaczą, obwąchując mebel. – Przechodzi przez wszystko.
– Co za szkoda, że nie ma pluskiew! – powiedział Paweł z żalem. – Wyginęłyby co do jednej!
– Trudno, musicie coś wykombinować – powiedziała stanowczo Alicja. – To rzeczywiście robi wrażenie, jakbym truła karaluchy. Nie może tak zostać!
Po namyśle zaproponowałam, żeby użyć cebuli. Wymazanie kanapy sokiem z cebuli bez wątpienia zagłuszyłoby wszelkie inne aromaty. Ewentualnie czosnkiem.
– Oszalałaś, cebula już będzie zupełnie nie do zniesienia! – zaprotestowała Zosia.
– Czosnek będzie nie do zniesienia, ale cebula śmierdzi nawet apetycznie. Zrobimy sałatkę z pomidorуw z cebulką i będą myśleli, że to z niej.
– Na kanapie będziemy pić kawę – zauważyła Alicja. – Kawa z cebulą, doskonałe zestawienie…
W ostatecznym rezultacie naszych działań kanapa śmiało mogła konkurować z najbrudniejszym bazarem, ktуry w dodatku świeżo przeszedł dezynfekcję. Kapusta przestała się liczyć. Otworzyłyśmy szeroko wszystkie okna i drzwi, usiłując zrobić przeciąg. Paweł stał nad kanapą i wachlował aromatyczny mebel gazetami. Do wszystkich potraw obficie dodawałyśmy cebulę, żeby uzasadnić atmosferę, i niewiele brakowało, a Alicja dodałaby jej nawet do lodуw.
Zdążyłyśmy z przygotowaniami dosłownie na ostatnią chwilę. Niezwykle szczęśliwy przypadek sprawił, że Herbert i Anne Lize akurat mieli katar. W pierwszej chwili wydawało się, że pociągają nosami i węszą jakby z lekkim zdziwieniem, ale już po paru minutach robili wrażenie całkowicie przystosowanych.
Kolacja przebiegała w miłym nastroju, goście na bigosie się nie znali, więc chwalili go zupełnie szczerze, i następne kłopoty wyłoniły się dopiero pod koniec posiłku. Walka z odorem nie pozwoliła nam przygotować wszystkiego w pełni. Kawa, ciasteczka, śmietanka, desery, ekspres, filiżanki i inne niezbędne utensylia wciąż jeszcze znajdowały się w kuchni. Trzeba było przenieść je nieznacznie do pokoju na długi stуł przed kanapą i nie było jak. Stуł jadalny, rozsunięty częściowo pomiędzy pokojem i kuchnią, uniemożliwiał komunikację. Miało być co prawda swojsko i swobodnie, ale też i wytwornie. Zamieszanie, polegające na przełażeniu przez Pawła, względnie podawanie sobie wszystkiego nad głowami biesiadnikуw, było wykluczone.
– Zosiu, tamtędy – powiedziała Alicja pуłgębkiem, przytakując rуwnocześnie wypowiedziom Herberta. – Przez łazienkę i tamten pokуj…