Mock i Anwaldt spojrzeli na siebie. Oni wiedzieli, że proroctwa świętego starca z pustyni nie są narkotycznym bredzeniem obłąkanego szamana.Wyszli z katedry i wsiedli bez słowa do adlera zaparkowanego w cieniu ogromnego kasztanowca, jakich wiele rosło na placu Katedralnym.
— Nie martw się, synu — Mock spojrzał ze współczuciem na Anwaldta. Nie przejęzyczył się. Słowo „syn” wypowiedział świadomie.
Przypomniał sobie barona uczepionego okna pociągu i wykrzykującego: „On jest moim synem”. — Teraz zawiozę cię do mnie do domu.
— W twoim mieszkaniu może nie być bezpiecznie. Wyślę tam Smolorza po rzeczy. Ty siedź u mnie, dobrze się wyśpij, nie odbieraj telefonów i nikomu nie otwieraj. Wieczorem zabiorę cię gdzieś, gdzie zapomnisz o swoim tatusiu i o wszelkim robactwie.
XV
Środowe igraszki w salonie madame le Goef utrzymane były w stylu antycznym. Wieczorem goły, pomalony na mahoń niewolnik uderzał w wielki gong, podnosiła się kurtyna i oczom widzów ukazywała się dekoracja: fronton rzymskiej świątyni, a na jej tle nagie ciała, tańczące wśród sypiących się z sufitu płatków róży. Te bachanalia, podczas których tancerze i tancerki tylko imitowali prawdziwy seks, trwały około dwudziestu minut, po czym następowało tyleż minut przerwy. W tym czasie niektórzy goście udawali się do dyskretnych pokojów, inni zaś posilali się i pili. Po przerwie niewolnik znów uderzał w gong i na scenie pojawiało się kilkoro „Rzymian” i „Rzymianek” ubranych w zwiewne tuniki, które zresztą szybko z siebie zrzucali. Sypały się różane płatki, na sali robiło się duszno, bachanalia były tym razem autentyczne. Po pół godzinie takich zabaw aktorzy i aktorki schodzili zmęczeni ze sceny, sala pustoszała, pękały za to w szwach pokoje.
Tego wieczoru Rainer von Hardenburg, Eberhard Mock i Herbert Anwaldt siedzieli na galeryjce i z góry obserwowali wstępną imitację bachicznej orgii. Już na samym początku przedstawienia Anwaldt był wyraźnie poruszony. Mock, widząc to, wstał i poszedł do gabinetu madame. Przywitał się z nią wylewnie i przedstawił swoją prośbę. Madame zgodziła się bez wahania i podniosła słuchawkę telefonu. Mock wrócił na miejsce. Anwaldt schylił się ku niemu i wyszeptał:
— Od kogo się tu bierze klucze do pokojów?
— Poczekaj chwilę. Gdzie ci się tak śpieszy? — roześmiał się Mock rubasznie.
— Niech pan spojrzy: co ładniejsze już zabierają.
— Tu wszystkie są ładne. O popatrz, na przykład te, które idą w naszym kierunku.
Do ich stolika podeszły dwie dziewczyny ubrane w gimnazjalne mundurki. Obaj policjanci znali je doskonale, natomiast dziewczyny udawały, że widzą ich po raz pierwszy. Obie wpatrywały się z zachwytem w Anwaldta. Nagle ta podobna do Erny dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się. Wstał, objął ich szczupłe plecy, odwrócił się do Mocka i powiedział „dziękuję”. Cała trójka oddaliła się do pokoju, na środku którego stał okrągły stół z pięknie inkrustowaną szachownicą. Von Hardenburg spojrzał z uśmiechem na Mocka. W salonie madame le Goef rozluźniał się i nie przestrzegał tak pedantycznie tytułów.
— Wiedział pan, jak sprawić przyjemność temu chłopakowi. Kto to jest?
— Mój bliski krewny z Berlina. Też policjant.
— Poznamy zatem opinię berlińczyka na temat najlepszego wrocławskiego klubu. Właściwie podwroclawskiego.
— Co tam berlińczycy. Oni i tak zawsze będą się z nas naśmiewać.
— Ale nie mój krewniak. Jest zbyt dobrze wychowany. Wie pan, oni muszą jakoś leczyć swoje kompleksy. Zwłaszcza ci, którzy pochodzą z Wrocławia. Zna pan przysłowie „prawdziwy berlińczyk musi być z Wrocławia”.
— Tak, niech pan weźmie na przykład Krausa — von Hardenburg poprawił monokl. — W Berlinie mieszkał dwa lata, po czym po upadku Heinesa, Brucknera i Piontka von Woyrsch przeniósł go do Wrocławia na stanowisko szefa gestapo. Kraus zrozumiał ten awans jako kopniak w górę. Aby ukryć rozczarowanie, wysoko zaczął zadzierać głowę nasz złośliwy i tępy nadgorliwiec. I oto dwuletni berlińczyk na każdym kroku krytykuje śląski prowincjonalizm. Sprawdziłem — wie pan, skąd on pochodzi? Z dolnośląskich Ząbkowic.
Mężczyźni roześmiali się głośno i stuknęli się kielichami z winem.
Aktorki na scenie kłaniały się, hojnie obdarowując widzów widokiem swych wdzięków. Mock wyjął tureckie cygara i poczęstował nimi von Hardenburga. Wiedział, że szef Abwehry nie lubi pośpiechu i z własnej woli, w stosownym momencie wyjawi wszystkie informacje o Erkinie, jakie udało mu się zdobyć. Mock spodziewał się usłyszeć coś więcej, niż wydedukował z ekspertyzy i listu Hartnera. Chciał poznać adres Kemala Erkina.
— Ludzie typu Krausa nie mogą ścierpieć naszej tradycji szlacheckiej, rodzinnej i kulturowej — von Hardenburg kontynuował śląski temat. — Wszystkich tych von Schaffgotschów, von Carmerów i von Donnersmarcków. Dlatego poprawiają sobie samopoczucie wyszydzając junkierskie skostnienie i węglowych baronów. Niech się śmieją…