— A więc baron ma z nią nieślubnego syna. To fakt. Jak się nazywa, ile ma lat i gdzie mieszka?
— Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki.
— Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo. Na pewno nie tak jak baron. Jego matka otrzymała za milczenie tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Też nie wiadomo.
— A co wiadomo? Że do pełnoletności mieszkał w jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.
— Do którego sierocińca?
— Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś polski kupiec, jej znajomy.
— Nazwisko tego kupca?
— Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy.
— Pański człowiek uwierzył w to wszystko?
— A dlaczego niby miałaby bujać? Mówiłem, że płakała, że nie zna adresu syna. Gdyby go znała, to by się cieszyła. Przecież dostała spadek.
Anwaldt machinalnie zadał kolejne pytanie:
— Dlaczego oddała go do sierocińca? Przecież z pieniędzy barona mogła żyć dostatnio wraz z dzieckiem.
— O to mój człowiek nie zapytał.
Detektyw schował pistolet do kieszeni. Oddychał z trudem przez zaschniętą od upału krtań. Dziąsło rwało i puchło. Odezwały się też ukąszenia szerszeni. Otworzył usta i nie rozpoznał swojego głosu:
— Czy Maass był z was zadowolony?
— Połowicznie. Bo też i my to zadanie wykonaliśmy połowicznie.
— Mój człowiek ustalił, że Hannę Schlossarczyk miała z baronem dziecko. Nie ustalił natomiast ani jego nazwiska, ani adresu. Dostaliśmy więc od Maassa jedynie połowę.
— Ile?
— Stówę.
Anwaldt zapalił kupione na hali przy Gartenstrasse tureckie cygaro. Ostry dym odebrał mu na chwilę oddech. Opanował skurcz płuc i wypuścił pod sufit kantoru wielką kulę dymu. Rozpiął koszulę i poluzował krawat. Zrobiło mu się głupio: przed chwilą trzymał tego człowieka na muszce, a teraz kurzy u niego cygaro jak u starego znajomego.
— Panie Huber, przepraszam, że wyjąłem tę pukawkę. Był pan gliniarzem (jak to wy, wrocławianie mówicie?
— Tyle zdziałałem, że wychodzę od pana nie wiedząc, czy pan mnie okłamał, czy też nie. Mimo tej niepewności zadam panu jeszcze jedno pytanie. Bez rewolweru. Jeśli pan mi odpowie, może będzie to prawda. Mogę mówić?
— Mów pan.
— Nie wydaje się panu dziwne, że Maass tak łatwo zrezygnował z pańskich usług? Przecież jasne jest, że szuka tego hrabiowskiego syna z nieprawego łoża. Dlaczego zatrzymał się w połowie drogi, zapłacił połowę honorarium i nie próbował go dalej szukać korzystając z usług pana firmy?
Franz Huber zdjął marynarkę i nalał sobie wody sodowej. Milczał przez chwilę i patrzył na oprawione fotografie i dyplomy.
— Maass wyśmiał mnie i moje metody. Uważał, że skrewiłem, że mogłem starą przycisnąć. Postanowił, że wszystkiego się dowie sam.
— Wiedziałem, że lubi się przechwalać, więc zapytałem, jak znajdzie tego poszukiwanego. Powiedział, że przy pomocy swojego znajomego przywróci pamięć starej jędzy i ona mu powie, gdzie jest jej synalek.
— Huber otworzył usta i głośno westchnął. — Posłuchaj mnie, synu.
— Nie wystraszyłem się twojej pukawki. Mam w dupie tego żydłaka Maassa i ciebie — sapnął gniewnie. — Nie okłamałem cię, bo tak mi się podobało. A wiesz, dlaczego? Zapytaj o to Mocka. Ja zapytam go o ciebie. I lepiej wyjedź stąd, jeśli się okaże, że Mock cię nie zna.
XIII