Baron chwycił w obie dłonie twarz Mocka i przyciągnął go ku sobie, jakby chciał go pocałować, lecz zamiast pocałunku zadał pytanie. Natychmiast zasłonił uszy, aby nie usłyszeć twierdzącej odpowiedzi.
— Eberhardzie, czy powiedziałeś Anwaldtowi, że zabiłem tego nieszczęśnika Friedlandera?
Mock triumfował. Heinz Staub wyszedł z wagonu, oznajmiając, że pociąg już odjeżdża, Mock uśmiechał się, baron zaciskał powieki i zasłaniał uszy, konduktor uprzejmie zapraszał, policyjny dygnitarz oderwał dłonie barona od jego uszu.
— Jeszcze nie powiedziałem…
— Błagam cię, nie rób tego!
Konduktor się niecierpliwił, Staub nalegał, baron patrzył z błagalną furią, Mock uśmiechał się, spod lokomotywy buchnęły kłęby pary, Mock wszedł do przedziału i krzyknął przez okno:
— Nie powiem, jeżeli dowiem się, dlaczego tak ci na tym zależy.
Pociąg ruszał powoli, konduktor zatrzasnął drzwi, Staub machał ręką na pożegnanie, von der Malten uwiesił się na oknie i donośnym głosem wypowiedział cztery słowa. Mock opadł zdumiony na poduszki kanapy, baron odskoczył od okna, pociąg nabierał pędu, konduktor ze zgrozą kiwał głową, Staub schodził po schodach, żebrak ciągnął barona za rękaw marynarki („szanowny pan omal nie wpadł pod kola”), baron stał wyprostowany ocierając się prawie o pociąg, a Mock siedział nieruchomo w przedziale i wciąż powtarzał sobie, że to, co usłyszał, nie jest Freudowskim złudzeniem.
Maass siedział w swym trzypokojowym apartamencie przy Tauentzienstrasse 23, słuchał trzeszczącej płyty patefonowej i rekonstruował ze słuchu hebrajskie słowa. Z pasją maczał stalówkę w pękatym kałamarzu i nanosił na papier dziwne pochyłe znaki. Zapamiętał się w tej pracy. Nie mógł darować sobie żadnego wahania, żadnej wątpliwości. Dzwonek u drzwi boleśnie oderwał jego uwagę od języka Biblii. Zgasił światło i postanowił nie otwierać. Usłyszał chrzęst klucza w zamku.
Ci, których ujrzał, również nie przypadli mu do gustu. W przedpokoju oprócz przerażonego właściciela domu stało trzech mężczyzn w mundurach SS. Wszyscy trzej szczerzyli do niego zęby. Ale Maassowi wcale nie było do śmiechu.
Wracając dorożką do swojego mieszkania, Anwaldt położył się na siedzeniu i z lękiem obserwował szczyty kamienic. Wydawało mu się, że równoległe linie przeciwległych dachów łączą się ze sobą i zamykają nad nim falującym sufitem. Zamknął oczy i powtarzał przez chwilę w myślach: „Jestem normalny, nic mi nie jest”. Jakby zaprzeczając temu wyznaniu podpłynął mu pod oczy obraz Chaima Soutine’a „Wygnane dzieci”. Chłopiec w krótkich spodenkach pokazywał coś ręką dziewczynce ze zdeformowaną nogą. Ledwo szła, trzymając się kurczowo ręki towarzysza. Żółta ścieżka przecinała w perspektywie granat sklepienia niebieskiego i stykała się z natarczywą zielenią lasu. Na łące pękały czerwone wrzody kwiatów.
Anwaldt gwałtownie otworzył oczy i zobaczył wielką, brodatą, ogorzałą twarz dorożkarza patrzącego podejrzliwie na swego pasażera.
— Jesteśmy na Zietenstrasse.
Anwaldt klepnął rubasznie fiakra po ramieniu.
— A macie wy w tym mieście jakiś dobry burdel? Ale musi być, rozumiecie, pierwsza klasa. Dziewuchy z zadami jak kobyły. Takie lubię.
Fiakier zmrużył oko, wyjął z zanadrza niewielką wizytówkę i wręczył pasażerowi: — Tam szanowny pan znajdzie wszystkie kobity, jakie pan chce.
Anwaldt zapłacił i poszedł do narożnej restauracji Kahlerta. Zażądał od starszego kelnera menu i nawet nie patrząc na nie, wskazał palcem pierwszą lepszą pozycję. Zapisał na serwetce swój adres i wręczył ją uprzejmemu oberowi.
W domu nie znalazł ochrony przed upałem. Zamknął okno wychodzące na południowy zachód, obiecując sobie otworzyć je dopiero późną nocą. Rozebrał się do samych ineksprymabli i położył na dywanie. Nie zamykał oczu — znów mógł nadpłynąć obraz Soutine’a.