Pukanie do drzwi było natarczywe. Kelner podał talerz okryty srebrną pokrywą i wyszedł po zainkasowaniu napiwku. Anwaldt wszedł do kuchni i zapalił światło. Oparł się o ścianę i po omacku szukał kupionej wczoraj butelki lemoniady. Podskoczyła przepona, w gardle poczuł skurcz: wzrok utkwił w dużym karaluchu, który zaalarmowany ruchem powietrza czym prędzej zniknął gdzieś pod żeliwnym zlewem. Anwaldt zatrzasnął z hukiem drzwi od kuchni. Usiadł przy stole w pokoju i jednym haustem wypił pół butelki lemoniady, wyobrażając sobie, że pije wódkę.
Minął kwadrans, zanim zniknął mu z oczu obraz karalucha.
Spojrzał na kolację. Szpinak i jajko sadzone. Szybko przykrył talerz, aby odpędzić kolejny obraz: brunatne lamperie w jadalni sierocińca, mdłości, ból ściśniętego palcami nosa, lepka maź szpinaku wlewana do gardła aluminiową łyżką.
Jakby bawiąc się z samym sobą, znów odkrył talerz i zaczął bezmyślnie grzebać widelcem w jedzeniu. Rozciął cienką powłokę żółtka.
Rozlało się, obficie zalewając białko. Anwaldt odtworzył widelcem znany pejzaż: śliska dróżka żółtka wijąca się wśród tłustej zieleni szpinaku. Oparł głowę na krawędzi stołu, ręce zwisły bezwładnie; jeszcze zanim zapadł w sen, powrócił krajobraz z obrazu Soutine’a: trzymał Ernę za rękę. Biel skóry dziewczyny żywo kontrastowała z granatem gimnazjalnego mundurka. Biały, marynarski kołnierz przykrywał drobne ramionka. Szli wąską ścieżką w ciemnym korytarzu drzew. Oparła mu głowę na ramieniu. Zatrzymał się i zaczął ją całować. Trzymał w ramionach Leę Friedlander. Łąka: po łodygach traw pełzały dobrotliwe chrząszcze. Rozpinała gorączkowo guziki jego ubrania. Siostra Dorothea z sierocińca krzyczy: znowu się zesrałeś, zobacz, jak przyjemnie sprząta się twoje gówna. Gorący piasek sypie się na rozdartą skórę. Gorący piasek pustyni osiadał na kamiennej posadzce. Do zrujnowanego grobowca zajrzał włochaty kozioł.
Ślady racic na piasku. Wiatr wdmuchuje piasek w zygzakowate szpary ścian. Z sufitu spadają małe, ruchliwe skorpiony. Otaczają go i wznoszą ku górze jadowite odwłoki. Eberhard Mock zrzuca nakrycie głowy beduina. Pod jego sandałami trzaskają groźne stworzenia.
Dwa nie zauważone przez niego skorpiony tańczą na brzuchu Anwaldta.
Śpiący krzyknął i uderzył się w brzuch. W zamkniętym oknie stał czerwony księżyc. Policjant zataczając się podszedł do okna i otworzył je na oścież. Zrzucił na dywan pościel i legł w barłogu, niebawem zlanym potem.
Wrocławska noc była bezlitosna.
V
Ranek przyniósł nieco ochłody. Anwaldt wszedł do kuchni i bacznie ją zlustrował: ani śladu karaluchów. Wiedział, że w dzień chowają się w różnych szparach, załamaniach ścian, za listwami podłóg. Wypił butelkę ciepławej lemoniady. Nie przejmując się potem, który pokrył mu skórę, rozpoczął całą serię szybkich ruchów.
Kilkoma pociągnięciami brzytwy zdarł twardy zarost, potem wylał na siebie dzbanek zimnej wody, włożył czystą bieliznę i koszulę, usiadł w starym zniszczonym fotelu i zaatakował nikotyną błony śluzowe żołądka.
Pod drzwiami leżały dwa listy. Z pewnym rozrzewnieniem przeczytał przestrogi Mocka i spalił list nad popielniczką. Ucieszyła go wiadomość od Maassa: uczony oschle oznajmiał, że przetłumaczył okrzyki Friedlandera i oczekuje Anwaldta o dziesiątej w swoim mieszkaniu przy Tauentzienstrasse 14. Przez chwilę studiował plan Wrocławia i lokalizował tę ulicę. Z rozpędu spalił i ten list. Czuł przypływ ogromnej energii. Nie zapomniał o niczym — zgarnął ze stołu talerz z rozmazaną kolacją, jego zawartość wrzucił do klozetu na półpiętrze, naczynia zaniósł do restauracji, gdzie zjadł lekkie śniadanie i zasiadł za kierownicą czarnego, lśniącego adlera, którego podstawił mu rano pod dom szofer Mocka. Gdy samochód wynurzył się z cienia, wlała się do niego fala upału. Niebo było białe, słońce z trudem przedzierało się przez ciążącą nad Wrocławiem kaszę. Żeby nie błądzić pojechał zgodnie z mapą: najpierw Grabschener Strasse, potem na Sonnenplatz skręcił w lewo w małą Telegraphstrasse, minął urząd telegraficzny, hellenistyczny gmach Muzeum Sztuk Pięknych i zaparkował samochód na Agnesstrasse, w cieniu synagogi.
W kamienicy przy Tauentzienstrasse 14 mieścił się Bank Allgemeine Deutsche Credit-Anstalt. Do części mieszkalnej budynku wchodziło się przez podwórze. Stróż uprzejmie przepuścił gościa nowego lokatora, doktora Maassa. Irytacja policjanta wywołana upałem wzrosła, gdy znalazł się w przestronnym, komfortowym apartamencie z łazienką, wynajętym dla Maassa przez barona. Anwaldt przywykł do trudnych warunków. Nie mógł jednak stłumić irytacji, gdy porównał to piękne mieszkanie ze swoją zakaraluszoną norą z ubikacją na półpiętrze.