— No. Wyglądacie teraz odpowiednio — komisarz podszedł do swego byłego pracownika i pociągnął nosem. — Chuchnijcie no!
Anwaldt uczynił, co mu kazano.
— Ani jednego piwa? — von Grappersdorff nie wierzył.
— Ani piwa.
Komisarz ujął go pod rękę i rozpoczęli spacer po peronie. Lokomotywa wypuszczała kłęby pary.
— Posłuchajcie mnie uważnie. Nie wiem, co macie zrobić we Wrocławiu, ale jest to zadanie bardzo trudne i niebezpieczne. Gratyfikacja, jaką otrzymacie, pozwoli wam nie pracować do końca życia. Wtedy będziecie mogli zapić się na śmierć, ale podczas pobytu we Wrocławiu ani kropli… Rozumiecie? — von Grappersdorff szczerze się roześmiał. — Przyznaję, odradzałem was Muhlhausowi, mojemu staremu przyjacielowi z Wrocławia. Ale uparł się. Nie wiem, dlaczego. Może skądś słyszał, że kiedyś byliście dobrzy…
— No, ale do rzeczy. Macie dla siebie cały przedział. Spędźcie przyjemnie czas. A oto prezent pożegnalny od kolegów. Przyda wam się na kaca.
Kiwnął palcem. Podeszła do nich zgrabna brunetka w filuternym kapelusiku. Podała Anwaldtowi kartkę papieru: „Jestem prezentem od kolegów. Bądź zdrów i wpadnij jeszcze kiedyś do Berlina”.
Anwaldt rozejrzał się i za peronowym kioskiem z lodami i lemoniadą zobaczył roześmiane twarze kolegów strojących głupie miny i wykonujących nieprzyzwoite gesty. Był zakłopotany. Dziewczyna — bynajmniej.
Dyrektor kryminalny Eberhard Mock przygotowywał się do wyjazdu do Sopotu, gdzie zamierzał spędzić dwutygodniowy urlop. Pociąg odjeżdżał za dwie godziny, nic dziwnego zatem, że w mieszkaniu panował nieopisany bałagan. Żona Mocka czuła się w nim jak ryba w wodzie. Niska i korpulentna blondynka donośnym głosem wydawała służbie krótkie polecenia. Mock siedział znudzony w fotelu i słuchał radia. Właśnie szukał innej fali, gdy zadzwonił telefon.
— Tu rezydencja barona von der Maltena — usłyszał głos kamerdynera Matthiasa. — Pan baron oczekuje pana, Herr Kriminaldirektor, tak szybko, tylko jak jest to możliwe.
Nie przestając szukać radiowej fali, dyrektor kryminalny powiedział spokojnym głosem:
— Słuchaj no, famulusie, jeśli pan baron chce się ze mną widzieć, to niech sam się pofatyguje „tak szybko, jak tylko jest to możliwe”, bo zaraz wyjeżdżam na urlop.
— Spodziewałem się takiej reakcji, Eberhardzie — Mock usłyszał w słuchawce głęboki i zimny głos barona. — Przewidziałem ją, a ponieważ szanuję czas, położyłem obok aparatu pewną wizytówkę z numerem telefonicznym. Wiele trudu kosztowało mnie jej zdobycie. Jeśli natychmiast do mnie nie przyjedziesz, wykręcę ten numer. Chcesz wiedzieć, z kim się połączę?
Mocka przestała nagle interesować muzyka marszowa emitowana w radiu. Przesunął palcem po wierzchu odbiornika i mruknął: — Zaraz będę.
Po kwadransie zajechał na Eichen-Allee. Bez słowa powitania minął stojącego w drzwiach starego, wyprostowanego jak struna kamerdynera Matthiasa i warknął: — Wiem, jak trafić do gabinetu barona!
Gospodarz stał w otwartych drzwiach. Ubrany był w długi, pikowany szlafrok i w skórzane pantofle z jasnej skóry. Rozpięty kołnierzyk koszuli odsłaniał jedwabny fular. Uśmiechał się, lecz jego oczy spoglądały nadzwyczaj ponuro. Szczupła, pobrużdżona twarz płonęła.
— Wielki to dla nas zaszczyt, że ekscelencja raczył się do nas pofatygować — krzywił twarz w błazeńskim uśmiechu. Nagle spoważniał. — Wejdź do środka, usiądź, zapal i nie zadawaj żadnych pytań!
— Zadam jedno — Mock był wyraźnie rozzłoszczony. — Do kogo chciałeś zatelefonować?
— Od tego zacznę. Gdybyś nie przyszedł, zadzwoniłbym do Udo von Woyrscha, szefa SS we Wrocławiu. To szlachcic ze znakomitej rodziny, nawet jakoś skoligacony z von der Maltenami. On z pewnością pomógłby mi dotrzeć do nowego szefa gestapo Ericha Krausa.
— Wiesz… od tygodnia von Woyrsch jest w znakomitym humorze. Podczas „nocy długich noży” on także wyciągnął swój nóż i zniszczył znienawidzonych wrogów: Helmutha Brucknera, Hansa Paula von Heydenbrecka i innych esamanów. Ojej, a co strasznego stało się z naszym drogim birbantem i pogromcą chłopięcych serc, Edmundem Heinesem! Esesmani zabili go w pięknym bawarskim Bad Wiessee. Wyciągnęli go z łóżka nie byle kogo, wszak samego szefa SA Ernsta Róhma, który chwilę później podzielił los swego ukochanego… A cóż to spotkało naszego kochanego, rubasznego Piontka, że powiesił się w swoim ogrodzie? Podobno pokazano jego umiłowanej żonie kilka fotografii, na których stary Walter ubrany w kugelhaubę uprawia z pewną dziewięciolatką coś, co starożytni nazywali miłością lesbijską. Gdyby się nie zabił, zajęłyby się nim nasze brunatne zuchy z Neudorfstrasse.
Baron, oddany miłośnik Homera, uwielbiał retardacje. Tym razem retardacja był to właściwie wstęp.