Epileptyk Isidor F. leczył się od dłuższego czasu u doktora Hermanna Weinsberga ze Szpitala Żydowskiego. Oto opinia lekarza: «Po atakach epilepsji chory przez dłuższy czas pozostawał w stanie utraty świadomości, choć sprawiał wrażenie zupełnie przytomnego. Odżywała po atakach padaczkowych dręcząca go od wczesnej młodości schizofrenia. Był wtedy nieobliczalny, wykrzykiwał coś w wielu nieznanych językach, miewał przerażające, apokaliptyczne wizje. W tym stanie mógł zrobić wszystko».
Oskarżony przebywa obecne w miejscu znanym tylko policji. Proces odbędzie się za kilka dni”.
„Vólkischer Beobachter” z 20 maja 1933 roku:
Strona 1: „Przebrzydły Żyd splugawił i poćwiartował dwie niemieckie kobiety. Wcześniej w perfidny sposób zabił niemieckiego kolejarza. Ta krew wola, domaga się pomsty!”.
„Berliner Morgenpost” z 21 maja 1933 roku:
Strona 2: „Dziś w nocy popełnił w swej celi samobójstwo wrocławski wampir — Isidor Friedlander. Siebie zabił w sposób równie makabryczny jak swe ofiary: przegryzł sobie iyfy…”
„Breslauer Zeitung” z 2 lipca 1933 roku:
Fragment wywiadu z dyrektorem kryminalnym Eberhardem Mockiem, nowym szefem Kriminalpolizeileitstelle we wrocławskim Prezydium Policji; strona 3:
„— Skąd Friedlander znal koptyjski?
— Uczył się języków semickich w wyższej szkole talmudycznej w Lublinie.
Morderca ujął tekst koptyjski w alfabecie starosyryjskim. fest to zadanie trudne nawet dla wybitnego semitologa, dla przeciętnego zaś absolwenta wyższej szkoły żydowskiej — niewykonalne…
Oskarżony po atakach padaczki miewał apokaliptyczne wizje, mówił różnymi nie znanymi sobie językami, wpadał w trans. Ujawniała się wówczas groźna schizofrenia, na którą cierpiał od dzieciństwa.
Wykazywał zdolności ponadnaturalne, umiejętności rozwiązywania zadań właśnie niewykonalnych.
Ostatnie pytanie. Czy wrocławianie mogą spać spokojnie?
Mieszkańcy tak dużego miasta jak Wrocław spotykają się z rozmaitymi niebezpieczeństwami częściej niż ludzie z prowincji. Będziemy tym groźbom przeciwdziałać. Gdyby — nie daj Boże — pojawili się inni zbrodniarze, ujmę ich z pewnością”.
III
Berlin,
środa 4 lipca 1934 roku. Godzina wpół do szóstej rano
Herbert Anwaldt otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Miał płonną nadzieję, że — kiedy znów je otworzy — okaże się, że wszystko dookoła jest ponurą fatamorganą. Nadzieja była daremna: pijacka melina, w której się znajdował, to niezachwiana pewność, czysty realizm. W głowie Anwaldta mały patefon grał na okrągło refren słyszanej wczoraj piosenki Marleny Dietrich: „Ich bin vom Kopf bis Fuss auf Liebe eingestellt…”.
Poruszył kilka razy głową. Przytłumiony ból rozlał się powoli pod sklepieniem czaszki, papierosowy czad wypełnił oczodoły. Anwaldt zacisnął powieki. Ból stał się intensywny i nieubłagany. W gardle tkwiła gruba, piekąca klucha o smaku wymiocin i słodkiego wina.
Przełknął ją — przez suchą rurę przełyku przecisnął się rozżarzony pocisk. Nie chciało mu się pić, chciało mu się umierać.