Protezę dentystyczną, którą również znalazł w kusym płaszczyku impresaria, przechowywał w swojej szafie, w pudełku na spinki do mankietów. Miał tych spinek całą kolekcję, gdyż stało się już rodzinną tradycją dawanie mu spinek na Dzień Ojca. Teraz też nosił spinki, które otrzymał na Dzień Ojca. Kosztowały przeszło sto dolarów i były zrobione ze starych rzymskich monet. Miał też spinki w kształcie kółek ruletki, które się rzeczywiście obracały. Inna para składała się z prawdziwego termometru i prawdziwego kompasu.
Billy krążył wśród gości i na pozór wyglądał całkiem normalnie. Kilgore Trout chodził za nim jak cień, chcąc się wywiedzieć, co Billy zobaczył albo przeczuł. Ostatecznie większość powieści Trouta dotyczyła fałd czasu albo postrzegania pozazmysłowego i innych niezwykłych zjawisk. Trout wierzył w takie rzeczy i chciwie szukał dowodów potwierdzających ich istnienie.
— Czy próbował pan kiedyś położyć na podłodze duże lustro i postawić na nim psa? — spytał.
— Nie.
— Pies spogląda w dół i nagle widzi, że pod nim nie ma nic. Zdaje mu się, że stoi w powietrzu, i jak nie skoczy!
— Rzeczywiście?
— Pan właśnie tak wyglądał, jakby nagle zobaczył pan, że stoi w powietrzu.
Kwartet optyków zaśpiewał nową piosenkę i Billy znowu przeżywał tortury wzruszenia. Uczucie to było ponad wszelką wątpliwość związane z tymi czterema osobnikami, a nie z tym, co śpiewali.
Tym razem Billy cierpiał słuchając następującej piosenki:
I tak dalej.
Billy uciekł na pierwsze piętro swego pięknego białego domu.
Trout pobiegłby tam za nim, gdyby mu Billy wyraźnie nie zapowiedział, żeby tego nie robił. Na górze Billy wszedł do łazienki i nie zapalając światła zamknął za sobą drzwi. Stopniowo dotarło do jego świadomości, że nie jest sam.
— Tata? — odezwał się z ciemności głos jego syna. Robert, przyszły żołnierz Zielonych Beretów, miał wówczas siedemnaście lat. Billy lubił syna, ale nie znał go zbyt dobrze. Zresztą podejrzewał, że niewiele na tym traci.
Billy włączył światło. Robert siedział na sedesie ze spuszczonymi spodniami od pidżamy. Przez ramię miał przewieszoną gitarę elektryczną, którą dziś właśnie kupił. Nie umiał jeszcze grać i prawdę mówiąc nigdy się nie nauczył. Gitara była wykładana różową macicą perłową.
— Jak się masz, synu — powiedział Billy Pilgrim.
Potem Billy poszedł do sypialni, mimo że na dole byli goście, których należało bawić. Położył się na łóżko i włączył „Magiczne Palce”. Materac zaczął wibrować, co wystraszyło spod łóżka psa. Był to Spot. Poczciwy stary Spot żył jeszcze wtedy. Pies poszedł się położyć do kąta.
Billy zastanawiał się, dlaczego ten kwartet tak na niego działa, i nagle przypomniał sobie wydarzenie sprzed lat. Nie była to żadna podróż w czasie — po prostu przypomniał sobie jak przez mgłę następującą scenę:
Było to w chłodni tej nocy, kiedy zburzono Drezno. Z góry słychać było jakby stąpanie olbrzyma. Były to serie bomb burzących. Olbrzym chodził i chodził. Chłodnia stanowiła doskonały schron. Jedynie od czasu do czasu sypało się wapno z sufitu. W schronie byli tylko Amerykanie, czterech strażników i kilka wypatroszonych tusz zwierzęcych. Pozostali strażnicy udali się przed nalotem w zacisze swoich domów w Dreźnie. Zginęli wszyscy razem z rodzinami.
Zdarza się.
Dziewczęta, które Billy zobaczył nago, zginęły również w swoim znacznie płytszym schronie w innej części rzeźni.
Zdarza się.
Co jakiś czas jeden ze strażników wchodził po schodach, żeby zobaczyć, jak jest na powierzchni, a potem schodził i szeptał coś do pozostałych Niemców. Na dworze padał ognisty deszcz. Drezno było morzem ognia. Ten ogień pożerał wszystko, co organiczne, wszystko, co się pali.
Dopiero w południe następnego dnia można było opuścić schron. Kiedy Amerykanie i ich strażnicy wyszli na powierzchnię, niebo zasnuwał czarny dym. Słońce było gniewnym małym punkcikiem. Drezno nie różniło się teraz od Księżyca — ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt.
Zdarza się.
Strażnicy instynktownie zbili się w gromadkę, rozglądając się dokoła. Ich twarze przybierały coraz to inny wyraz, usta mieli otwarte, mimo że nic nie mówili. Wyglądali jak niemy film z występu kwartetu „Czterookich Skurczybyków”.