Pod względem zaopatrzenia w żywność należeli do najbogatszych ludzi w Europie. W rezultacie arytmetycznego błędu na początku wojny, kiedy do jeńców docierały jeszcze paczki, Czerwony Krzyż wysyłał im co miesiąc pięćset paczek zamiast pięćdziesięciu. Anglicy gromadzili je tak przemyślnie, że teraz, pod koniec wojny, mieli trzy tony cukru, tonę kawy, tysiąc sto funtów herbaty, dwie tony mąki, tonę konserw mięsnych, tysiąc dwieście funtów masła w puszkach, tysiąc sześćset funtów sera, osiemset funtów mleka w proszku i dwie tony pomarańczowej marmolady.
Trzymali to wszystko w pomieszczeniu bez okien. Dla ochrony przed szczurami wybili je całe blachą z puszek po konserwach.
Niemcy odnosili się do nich z uwielbieniem, bo uważali, że są właśnie tacy, jacy powinni być Anglicy. W ich wykonaniu wojna wyglądała stylowo, sensownie i zabawnie. Dlatego też Niemcy pozwalali im zajmować cztery baraki, mimo że z powodzeniem mogli pomieścić się w jednym. Poza tym w zamian za kawę, czekoladę i tytoń dawali im farbę, drzewo, gwoździe i materiał na urządzenie wnętrza.
Anglicy dowiedzieli się na dwanaście godzin wcześniej, że przybywają Amerykanie. Nigdy dotychczas nie mieli okazji podejmować gości, więc rzucili się do pracy jak szaleńcy. Czyścili, zamiatali, piekli, gotowali, napychali słomą sienniki, nakrywali stoły, przygotowywali dla każdego z gości małe podarki.
Teraz wśród zimowej nocy witali gości śpiewem. Ich odzież przesiąkła zapachami uczty, którą przygotowywali. Ubrani byli trochę jak do bitwy, a trochę jak na tenisa albo krokieta. Byli tak podnieceni swoją gościnnością i całym tym bogactwem, jakie czekało w środku, że nie przyjrzeli się dobrze gościom podczas powitania. Wydawało im się, że śpiewają dla braci oficerów przybyłych prosto z ognia bitwy.
Anglicy popychali przyjaźnie Amerykanów w stronę drzwi baraku, wypełniając noc gwarem męskiej paplaniny i przyjaznej fanfaronady. Nazywali Amerykanów Jankesami, mówili „byczo jest”, obiecywali, że „Jerry już długo nie pociągnie” i tak dalej.
Billy Pilgrim zastanawiał się półprzytomnie, kto to jest Jerry.
Znajdował się teraz w baraku obok żelaznego pieca kuchennego płonącego jaskrawą czerwienią. Stało na nim kilkanaście czajników. Niektóre z gwizdkami. Stał tam też kocioł pełen złocistej zupy. I ta zupa była gęsta. Na jej powierzchnię z majestatyczną powolnością wypływały prehistoryczne bąble, od których Billy Pilgrim nie mógł oderwać wzroku.
Stały tam też długie stoły zastawione do bankietu. Przy każdym miejscu znajdował się talerz z puszki po mleku w proszku. Mniejsza puszka to była filiżanka. Wyższa i węższa puszka zastępowała szklankę. W każdej szklance było gorące mleko.
Przy każdym nakryciu leżała maszynka do golenia, ręcznik, paczka żyletek, tabliczka czekolady, dwa cygara, mydło, dziesięć papierosów, pudełko zapałek, ołówek i świeca.
Jedynie świece i mydło były produkcji niemieckiej. Łączyło je jakieś upiorne, opalizujące podobieństwo. Brytyjczycy nie mogli tego wiedzieć, ale świece i mydło były produkowane z tłuszczu wytopionego z Żydów, Cyganów, pederastów, komunistów i innych wrogów Rzeszy.
Zdarza się.
Bankiet odbywał się przy świecach. Na stołach piętrzyły się stosy świeżo upieczonego białego chleba, bryły masła, gary marmolady. Stały półmiski krojonej wołowiny z puszek. Zupa, jajecznica i tort z marmolady miały być dopiero podane.
Zaś na drugim końcu baraku Billy ujrzał łuk z błękitnymi draperiami, olbrzymi zegar, dwa złote trony oraz wiadro i miotłę. W tej dekoracji miała się odbyć część artystyczna wieczoru, muzyczna wersja
Billy Pilgrim zapalił się, gdyż stanął zbyt blisko rozżarzonego piecyka. Zajął się skraj jego za małego płaszcza. Był to spokojny, cierpliwy ogień — jakby tliło się próchno.
Billy zastanawiał się, czy jest tu gdzieś telefon. Chciał zadzwonić do matki, powiedzieć jej, że jest cały i zdrowy.
Zapanowała cisza i zdumieni Anglicy przyglądali się niechlujnym istotom, które tak ochoczo wciągali do środka. Jeden z Anglików spostrzegł, że Billy się pali.
— Palisz się, chłopie! — zawołał. Odciągnął Billy’ego od kuchni i uderzeniami dłoni ugasił ogień.
Kiedy Billy nie zareagował na to ani słowem, Anglik spytał:
— Czy możesz mówić? Słyszysz mnie? Billy kiwnął głową.
Anglik, przepełniony litością, dotknął go na próbę w kilku miejscach.
— Wielki Boże, chłopie, co oni z tobą zrobili? To nie człowiek, to połamany latawiec. Czy naprawdę jesteś Amerykaninem? — spytał Anglik.
— Uhum — odpowiedział Billy.
— Jaki masz stopień?
— Szeregowy.
— Gdzie się podziały twoje buty, chłopie?
— Nie pamiętam.
— Włożyłeś ten płaszcz dla kawału?
— Słucham?
— Gdzie wytrzasnąłeś coś takiego? Billy musiał się nad tym zastanowić.
— Dali mnie to — powiedział wreszcie.
— Kto, Jerry?
— Jaki Jerry?
— Dostałeś to od Niemców?
— Tak.
Billy’emu nie podobały się te pytania. Bardzo go męczyły.
— Och, Jankesie, Jankesie — powiedział Anglik — przecież ten płaszcz to zniewaga.
— Słucham?