Serce pracowało miarowo, jedno uderzenie na sekundę. Organizm regenerował siły. Wszystko układało się dobrze.
Rozdział dziewiąty,
Resztę nocy - bezsennej, niespokojnej i bezowocnej - Erast Pietrowicz spędził na Dworcu Nikołajewskim, próbując odtworzyć obraz zdarzenia i odkryć ślady przestępców. Choć świadków było wielu, i to nie tylko tych w niebieskich mundurach, nie potrafili nadać jasności wizji lokalnej. Wszyscy mówili o jakimś oficerze, który jakoby rzucił bombę, ale nikt go, jak się okazało, nie widział. Zrozumiałe, że uwaga policji i agentów skupiała się na odjeżdżających, na okna dworca nikt nie patrzył, ale mimo to wszystko wyglądało dziwnie. W obecności kilku dziesiątków ludzi, przyuczonych do zawodowej spostrzegawczości, bezkarnie wysadzono ich naczelnika i nikt niczego nie zauważył. Bezradność policji można było tłumaczyć tylko nadzwyczajną arogancją napastników. Nie wiadomo nawet, skąd rzucono bombę.
Najprawdopodobniej z korytarza, ponieważ do momentu wybuchu nikt nie słyszał dźwięku rozbitego szkła. Ale kartkę z inicjałami „GB”
znaleziono pod oknem od strony peronu. Może więc ładunek wrzucono przez lufcik?
Z czterech ludzi znajdujących się w dyżurce w chwili wybuchu żywy pozostał jedynie porucznik Smoljaninow, a to dlatego, że akurat upuścił
na podłogę rękawiczkę i szczęśliwie sięgał po nią pod dębowe krzesło.
Mocne drewno ochroniło adiutanta przed większością odłamków, tylko w rękę trafił go kawałek żelaza. Za to świadkiem porucznik okazał się żadnym.
Nawet nie mógł sobie przypomnieć, czy lufcik był otwarty. Swierczyński i nierozpoznana dama zginęli na miejscu. Gimnazjalistę zabrała karetka sanitarna, ale był bez przytomności i wyraźnie nie miał szans na przeżycie.
Na dworcu komenderował Pożarski, któremu minister telegraficznie wyznaczył tę funkcję, Erast Pietrowicz zaś czuł się zbędnym obserwatorem.
Wielu nieprzychylnie spoglądało na jego frak - zupełnie nie na miejscu w danych okolicznościach.
O ósmej, upewniwszy się definitywnie, że tutaj niczego nie uda się wyjaśnić, radca stanu umówił się z Pożarskim na spotkanie w dyrekcji.
Pogrążony w smętnych myślach, pojechał do domu. Plan miał następujący: pospać dwie godziny, potem się pogimnastykować i rozjaśnić sobie umysł za pomocą medytacji. Zdarzenia następowały w takim tempie, że myśl za nimi nie nadążała, konieczna była interwencja głębokich, wewnętrznych mocy.
Powiedziano: pośród biegnących zatrzymaj się, pośród krzyczących zamilknij.
Ale zrealizować tego planu się nie udało.
Kiedy Erast Pietrowicz cicho otworzył drzwi, zobaczył, że w przedpokoju, opierając się o ścianę, z podkulonymi nogami, śpi Masa.
Należy przypuszczać, że czekał na gospodarza, chciał o czymś go uprzedzić, ale nie oparł się senności.
Chcąc uniknąć zbędnych wyjaśnień, Fandorin postanowił nie budzić upartego i ciekawskiego kamerdynera. Przemknął obok bezgłośnie, przekradł
się do sypialni - i wtedy zrozumiał, o czym chciał uprzedzić go Masa.
W poprzek łóżka rozłożyła się Esfira. Ręce odrzucone za głowę, usteczka na wpół otwarte, niezapomniana purpurowa suknia beznadziejnie pomięta. Widocznie dziewczyna przybyła tu bezpośrednio z przyjęcia, kiedy Erast Pietrowicz przeprosił i pojechał na miejsce tragedii.
Fandorin wycofał się, mając nadzieję na rejteradę do gabinetu, gdzie można było wygodnie ułożyć się w fotelu, ale zaczepił ramieniem o futrynę drzwi.
W tym samym momencie Esfira otworzyła oczy, usiadła na łóżku i czystym, dźwięcznym głosem, jakby wcale nie spała, wykrzyknęła:
- Zjawił się w końcu! No i co, opłakałeś swojego żandarma?
Po tak ciężkiej i pełnej wrażeń nocy nerwy radcy stanu były naelektryzowane i dlatego odpowiedział w niezwykłej dlań surowej manierze.
- Żeby zabić jednego pułkownika żandarmerii, na którego miejsce jutro przyślą n-następnego, bohaterowie rewolucji jednocześnie rozsadzili głowę przypadkowej kobiecie i pozbawili nóg podrostka. Łajdactwo i podłość, oto czym jest ta t-twoja rewolucja.
- Ach, rewolucja to podłość? - Esfira podniosła się i wojowniczo podparła pod boki. - A twoje imperium to nie podłość? Terroryści przelewają cudzą krew, ale i swojej nie żałują. Składają własne życie w ofierze i dlatego mają prawo żądać ofiar i od innych. Zabijają nielicznych dla dobra milionów! A ci, którym ty służysz, te zimnokrwiste płazy, dręczą i depczą miliony, aby grupka pasożytów opływała w dostatki!
- „Dręczą i depczą”, co za tania r-retoryka! - Fandorin znużony potarł nos, już żałując wybuchu.
- Retoryka? Retoryka?! - Esfirę zatkało ze wzburzenia. - Tak...