Sniegirek, jak było umówione, stoi naprzeciw okna - gdzieś o dwadzieścia kroków. A ja z boku, w cieniu się kryję. Raz dzwonek zadźwięczał. Do odjazdu dziesięć minut, dziewięć, osiem. Stoję, modlę się do świętego Mikołaja i szatana wodzącego na pokuszenie: żeby tylko lufcika nie zamknęli. Dzyń, dzyń - drugi dzwonek. Czas! Mijam okienko powolutku i -
szybko, jak kocica łapą, rzucam w lufcik pakunek. Przeszedł idealnie.
Nawet o ramę nie zaczepił. Zdążyłem jeszcze odejść na pięć kroków, a tu jak nie gruchnie! Co się zaczęło - mamuniu kochana! Biegają, gwiżdżą, wrzeszczą. Słyszę, jak Sniegirek głośno krzyczy: „Tam, na tory pobiegł! W
oficerskim płaszczu!”. Ruszyli całą zgrają, a my po cichutku, szybciutko bocznym wyjściem na plac. A stamtąd już pełną parą w nogi.
Grin słuchał Jemieli, a patrzył na Sniegira. Ten, milczący i ponury, siedział na worku z pieniędzmi, podpierając głowę. Twarz miał
nieszczęśliwą, w oczach łzy.
- To nic - rzekł mu Grin. - Wszystko zrobiliście tak, jak trzeba.
Co się nie udało, to nie z waszej winy. Jutro wymyślę coś nowego.
- Chciałem krzyknąć, ale nie zdążyłem - zachlipał Sniegir, nie podnosząc wzroku. - Nie, to łgarstwo. Straciłem głowę. Bałem się, że jak krzyknę, to wydam Jemielę. I był już drugi dzwonek. A Jemiela z boku nie mógł zobaczyć...
- Czego nie mogłem zobaczyć? - zdziwił się Jemiela. - Przecież nie wyszedł. Kiedy przechodziłem obok okna, zerknąłem: niebieski mundur był na miejscu.
- On tak, on był na miejscu, ale kiedy ty już ruszyłeś, do dyżurki weszli ludzie. Jakaś dama i z nią chłopak, gimnazjalista. Na oko z piątej klasy.
- Ach, to tak... - nachmurzył się Jemiela. - Szkoda malca. Ale dobrze, że nie krzyknąłeś. Ja i tak bym rzucił, tylko byłoby mi trudniej.
Sniegir uniósł głowę. W jego mokrych oczach widać było udrękę.
- Jak to „i tak”? Oni przecież nie mieli z tym nic wspólnego.
- Za to nasz żandarm miał, i to sporo - odpowiedział twardo Jemiela. - Gdybyśmy zwlekali, agenci wzięliby naszych z pieniędzmi i cały eks zdałby się psu na budę. Mógłbyś wtedy uznać, że Arsen zginął na próżno, Julia i Igła wpadły za nic, a naszych w Odessie nikt od sznura by nie uratował.
Grin podszedł do chłopaczka, niezgrabnie położył mu ręce na ramiona i spróbował wyjaśnić mu jak najprzystępniej to, o czym sam nieraz myślał.
- Musisz zrozumieć. To wojna. My walczymy. Tam, po tamtej stronie, są różni ludzie. Zdarza się, że dobrzy, uczciwi. Ale noszą inny mundur, a to oznacza, że są wrogami. Oto i całe Borodino. Opowiedz mi, dziadku. Pamiętasz, tak? Tam przecież strzelano, nie myślano, czy do dobrych, czy do złych. Jeśli Francuz, znaczy - strzelaj. Nie Moskwa to za nami? A tutaj nie Lermontow - mamy prawdziwych wrogów, gorszych niż zwykli Francuzi. Nie ma co żałować. To znaczy można i nawet należy, ale nie teraz. Potem. Najpierw zwyciężyć, potem współczuć.
W myślach wszystko wydawało się przekonywające, lecz wypowiedziane - niezbyt. Sniegir poderwał się.
- O wojnie rozumiem. I o wrogach. Ojca mi powiesili, matkę zgubili. Ale gimnazjalista i ta dama, co oni mają z tym wspólnego? Kiedy się wojuje, to przecież nie zabija się ludności cywilnej?
- Z premedytacją nie. Ale jeśli działo wystrzeliło, kto wie, gdzie trafi pocisk. Może i w czyjś dom. To złe, okrutne, ale to wojna. -
Grin zacisnął pięść, jakby chciał, żeby zdania nie rozpadły się na kawałki. Inaczej Sniegir nigdy nie zrozumie. - A czy oni litują się nad naszymi cywilami? Sam przecież mówiłeś o swojej mamie. Za co pogrzebali ją w kazamatach? Za to, że kochała twojego ojca. A co wyprawiają codziennie, rok po roku, wiek za wiekiem, z narodem? Okradają, morzą głodem, poniżają, traktują jak bydło.
Sniegir na to nic nie odpowiedział, ale Grin czuł, że rozmowa jeszcze się nie zakończyła. Trudno, kiedyś do niej wrócą.
- Spać - polecił. - Dzień był ciężki. A jutro obowiązkowo musimy wysłać pieniądze. Inaczej naprawdę wszystko okaże się niepotrzebne.
- Oooch! - ziewnął Jemiela, pakując sobie pod głowę worek ze stu tysiącami. - Najpierw z narażeniem życia wyciągamy przeklętą forsę, a teraz nie wiemy, jak się jej pozbyć. Zupełnie jak w starym przysłowiu: nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosię.
Rozmyślał przez większość nocy, rozmyślał i o świcie. Nic nie przychodziło mu do głowy.
Sześć worków to niemały ładunek. Nie wywieziesz go, nie zwracając uwagi, szczególnie po wczorajszym. Teraz żandarmi są rozwścieczeni nie na żarty.
A może zrobić tak, jak proponowała Igła - podzielić zdobycz między sześciu kurierów? To możliwe. Ale najpewniej przedostaną się tylko Julia i Igła, a pozostali czterej nie. Młodzi mężczyźni są dla szpicli najbardziej podejrzani. Utracić dwie trzecie pieniędzy i w dodatku oddać czterech towarzyszy - to zbyt wysoka cena.
Wysłać tylko kobiety, każdą ze stu tysiącami, a pozostałe pieniądze na razie zachować? Można, ale to także ryzykowne. Zbyt wiele spraw się wydarzyło w ostatnim czasie - a najgorsza z nich to zdrada Rachmeta. Z pewnością nakreślił ochranie dokładne portrety członków grupy, a przy okazji i Igły.