No i jak też będzie wyglądała, kiedy zjawi się w Carewicach w takim stroju! Powiedzmy, że Pieti nie zrobi to różnicy – nawet gdyby się ubrała w worek, nic by nie zauważył, ale przecież tam jest sztab, całe towarzystwo! A tu ona jak strach na wróble… Waria zerwała czapkę, przeciągnęła ręką po włosach i całkiem się załamała. Włosy i tak były nieszczególne – tego niewyraźnego mysiego odcienia, który po rosyjsku nazywa się
Rozmyślania Warwary Andriejewny zostały przerwane nagle i zupełnie bezceremonialnie. Wolontariusz schylił się, złapał osła za uzdę, głupie stworzenie gwałtownie przystanęło, a Waria omal nie przeleciała przez łeb kłapoucha.
– Oszalał pan, czy co?!
– Teraz, cokolwiek się zdarzy, proszę milczeć – cicho i bardzo poważnie powiedział Fandorin, patrząc gdzieś przed siebie.
Waria podniosła głowę i zobaczyła, że z naprzeciwka, w obłoku kurzu, nadjeżdża bezładną gromadą jakichś dwudziestu konnych. Widać było włochate czapy, słoneczne gwiazdki migotały na rynsztunku jeźdźców. Jeden z nich wysforował się do przodu; Waria dostrzegła zieloną szmatę, którą owinął papachę.
– Kto to, baszybuzucy? – spytała głośno Waria, a głos jej zadrżał. – Co teraz będzie? Już koniec? Zabiją nas?
– Jeśli będzie pani cicho, chyba nie – jakoś bez przekonania odparł Fandorin. – Bardzo nie w porę zrobiła się pani rozmowna.
Zupełnie przestał się jąkać, przez co Waria poczuła się już całkiem nieswojo.
Erast Pietrowicz znowu wziął osła za uzdę, zjechał na pobocze drogi, nacisnął Warii czapkę głęboko na oczy i szepnął:
– Proszę patrzeć pod nogi i ani mru-mru.
Dziewczyna jednak nie wytrzymała – rzuciła spode łba spojrzenie na sławnych oprawców, o których już drugi rok rozpisywały się gazety.
Ten, który jechał na czele (z pewnością bek), miał rudą brodę, poszarpany i brudny beszmet, za to broń – srebrną. Przejechał obok, nawet nie rzuciwszy okiem na nędznych wieśniaków. Jego banda była jednak mniej wyniosła. Kilku konnych zatrzymało się przy Warii i Fandorinie, rozprawiając o czymś gardłowym głosem. Fizjonomie baszybuzucy mieli takie, że Warwara Andriejówna chciała zamknąć oczy – nawet nie podejrzewała, że mogą istnieć podobne maszkary. Wśród tych ohydnych gąb nieoczekiwanie zobaczyła też ludzką twarz. Twarz była blada, jedno oko miała zapuchnięte od krwiaka, za to drugie, czarne i pełne śmiertelnego smutku, patrzyło wprost na Warię.
Między rozbójnikami, twarzą do końskiego ogona, siedział w siodle rosyjski oficer w zakurzonym, rozdartym mundurze. Ręce miał skrępowane z tyłu, na szyi nie wiadomo po co zawieszoną pustą pochwę od szabli, a w kącikach ust zakrzepłą krew. Waria zagryzła wargę, żeby nie krzyknąć, i nie mogąc znieść beznadziejności, którą wyczytała w oczach jeńca, spuściła wzrok. Ale krzyk, a dokładniej histeryczny szloch, mimo wszystko wyrwał się z jej zaschniętego ze strachu gardła – jeden z bandytów wiózł przytroczoną do siodła ludzką głowę z jasnymi włosami i długimi wąsami. Fandorin ścisnął mocno łokieć Warii i krótko powiedział coś po turecku. Waria rozróżniła słowa „Jusuf-pasza” i „kajmakam”, ale na rozbójnikach nie zrobiło to wrażenia. Jeden, ze szpiczastą brodą, podniósł górną wargę klaczy Fandorina i obnażył jej długie, zgniłe zęby. Splunął pogardliwie i powiedział coś, co rozśmieszyło resztę. Potem chlasnął kobyłę nahajką po kłębach, ta zaś, wystraszona, odskoczyła, od razu przechodząc w nerwowy kłus. Waria uderzyła osła obcasami w rozdęte boki i truchtem ruszyła w ślad za nią, nie śmiejąc wierzyć, że niebezpieczeństwo minęło. Wszystko dookoła pływało, koszmarna głowa z męczeńsko zamkniętymi oczami i zaschniętą krwią w kącikach ust nie dawała Warii spokoju. „Szalone głowy” ucinają głowy – nie mogła uwolnić się od tej natrętnej niedorzecznej frazy.
– Proszę, tylko bez omdleń – powiedział cicho Fandorin. – Oni mogą wrócić.
No i wykrakał! Po chwili usłyszeli za sobą zbliżający się stukot kopyt.
Erast Pietrowicz obejrzał się i szepnął:
– Niech się p-pani nie odwraca. Jazda.
Ale Waria mimo wszystko się odwróciła, chociaż lepiej było tego nie robić. Od baszybuzuków zdążyli się oddalić o jakieś dwieście metrów, ale jeden z jeźdźców – ten, który wiózł głowę – zawrócił i szybko ich doganiał, a straszliwe trofeum wesoło podskakiwało na końskim zadzie.
Waria z rozpaczą spojrzała na swego towarzysza. Ten chyba stracił zwykłą dlań zimną krew, bo odchylił głowę i nerwowo pił wodę z wielkiej miedzianej butli.