Gabinet przeobraził się w jednej chwili: wiatr, nie wierząc swojemu szczęściu, zaczął gonić po dywanie ważne papiery, trzepotał
frędzlami serwety, rozwiewał siwe włosy na głowie generała.
Błękitny abażur zachwiał się mocno, plama światła przesunęła na pierś zabitego i można było zobaczyć, że na kościanej rękojeści głęboko, do oporu wbitego kindżału wyciosano dwie litery: GB.
Rozdział pierwszy,
– Proszę się nie dziwić – powiedział znudzonym głosem dziwny wieśniak. – To, że jest p-pani dziewczyną, widać od razu, o proszę, lok wychynął pani spod czapki – to raz. – Spłoszona Waria schowała zdradziecki lok. – Że jest pani Rosjanką, też oczywiste: zadarty nos, wielkoruskie kości policzkowe, jasne włosy, a co n-najważniejsze, brak opalenizny – to dwa. Z narzeczonym też nic trudnego: p-przekrada się pani po kryjomu – to znaczy w sprawie prywatnej. No, a jaką prywatną sprawę może dziewczyna w pani wieku mieć do wojska? Tylko romantyczną. To trzy. T-teraz cztery: ten wąsacz, który panią tutaj przyprowadził, był pani przewodnikiem? A pieniądze oczywiście schowała pani między rzeczami? G-głupio. Wszystko, co ważne, trzeba t-trzymać przy sobie. Jak się pani nazywa?
– Waria Suworow. Warwara Andriejówna – wyszeptała przestraszona Waria. – Kim pan jest? Skąd pan przybył?
– Erast Pietrewicz Fandorin. Serbski ochotnik. Wracam z t-tureckiej niewoli.
Bogu dzięki, bo Waria już zaczęła myśleć, że to jakaś halucynacja. Serbski ochotnik! Z niewoli tureckiej! Z szacunkiem spojrzała na siwe skronie i nie wytrzymała. Spytała, w dodatku jeszcze nietaktownie pokazując palcem:
– Męczyli tam pana, prawda? Czytałam o okropnościach tureckiej niewoli. A jąka się pan też pewnie z tego powodu.
Erast Pietrowicz Fandorin nachmurzył się i niechętnie odpowiedział:
– Nikt mnie nie męczył. Od rana do nocy pojono mnie kawą i rozmawiano wyłącznie po francusku. Żyłem na prawach gościa u k-kajmakama w Widyniu.
– U kogo? – nie zrozumiała Waria.
– Widyń to miasto na granicy rumuńskiej. A kajmakam – gubernator. Co zaś się t-tyczy jąkania, jest skutkiem dawnej kontuzji.
– Uciekł pan, prawda? – spytała z zazdrością. – Przedziera się pan do naszych wojsk, żeby walczyć?
– Nie. Nawojowałem się aż nadto.
Na twarzy Warii musiało się odmalować całkowite niedowierzanie. W każdym razie ochotnik uznał za konieczne dodać:
– Wojna, Warwaro Andriejówno, to po prostu ohyda. Nie ma na niej ani s-sprawiedliwych, ani winnych. A dobrzy i źli są po obu stronach. Tylko ci dobrzy zwykle giną p-pierwsi.
– To po co w takim razie wyruszył pan jako ochotnik do Serbii? – spytała zapalczywie. – Przecież nikt pana tam nie wyganiał?
– Z egoistycznych powodów. Byłem chory, musiałem się leczyć.
Waria zdziwiła się.
– Czyżby na wojnie leczono?
– Tak. Widok cudzego b-bólu pozwala łatwiej znosić własny. Na pierwszą linię dotarłem dwa tygodnie przed klęską armii Czerniajewa. A potem jeszcze do syta nałaziłem się po górach, nastrzelałem. Chwała Bogu, z-zdaje się, że nikogo nie trafiłem.
Albo się popisuje, albo to zwykły cynik – z niejakim rozdrażnieniem pomyślała Waria i złośliwie zauważyła:
– No, to trzeba było siedzieć u swojego makama do końca wojny. Po co pan uciekł?
– Nie uciekłem. Jusuf-pasza mnie wypuścił.
– A czegóż pana zaniosło do Bułgarii?
– Mam sprawę – odrzekł krótko Fandorin. – Dokąd w-właściwie pani chciała jechać?
– Do Carewic, do sztabu wodza naczelnego. A pan?
– Do Beły. Podobno jest tam kwatera jego c-cesarskiej mości. – Ochotnik zamilkł, z niezadowoleniem poruszył cienkimi brwiami, westchnął. – Ale można i do naczelnego wodza.
– Prawda? – ucieszyła się Waria. – Oj, pojedźmy razem, dobrze? Po prostu nie wiem, co bym zrobiła, gdybym pana nie spotkała.
– D-drobiazg. Kazałaby pani właścicielowi odwieźć się do najbliższego rosyjskiego oddziału i byłoby po wszystkim.
– Kazałabym? Właścicielowi karczmy? – spytała bojaźliwie Waria.
– To nie karczma, tylko mechana.
– Niech będzie mechana. Ale wieś jest przecież muzułmańska?
– Muzułmańska.
– No to wydaliby mnie Turkom!
– Nie chciałbym pani obrażać, pani Warwaro, ale Turkom nie jest pani do niczego potrzebna, za to pani narzeczony niezawodnie wynagrodziłby karczmarza.
– Ja już wolę z panem – zaczęła błagać Waria. – Bardzo proszę!
– Mam jedną kobyłę, w dodatku ledwie żywą. Na takiej we dwójkę nie pojedziemy. P-pieniędzy – trzy kurusze. Wystarczy, żeby zapłacić za wino i ser, ale już na nic więcej… Potrzebny jest jeszcze koń czy choćby osioł. A to co najmniej setka.
Nowy znajomy Warii zamilkł i coś obmyślając, obejrzał się na grających w kości. Znowu ciężko westchnął.
– Niech pani tu posiedzi. Zaraz wrócę.