Przeklęte oślisko melancholijnie przebierało nogami, za nic w świecie nie zamierzając przyspieszyć kroku. Po minucie energiczny jeździec zrównał się z bezbronnymi podróżnikami i osadził niecierpliwiącego się gniadosza. Nachylił się, ściągnął czapkę z głowy Warii i łakomie zarechotał na widok wyswobodzonych płowych włosów.
–
Posępny i skupiony Erast Pietrowicz szybkim ruchem lewej ręki zerwał rozbójnikowi kosmatą czapę i z rozmachem walnął go ciężką flachą w ogolony łeb. Rozległ się przyprawiający o mdłości dźwięk, we flaszce zabulgotało, a baszybuzuk zwalił się na ziemię.
– Osła precz! Rękę proszę. I na konia. Teraz jazda. I nie odwracać się. – Fandorin, który znowu przestał się jąkać, wyrzucał z siebie szybkie, urywane zdania.
Pomógł oniemiałej Warii wsiąść na gniadosza, wyszarpnął strzelbę z przytroczonego do siodła futerału, po czym oboje pognali cwałem.
Zdobyczny koń od razu wyrwał się naprzód, a Waria skuliła się, w obawie, że zaraz z niego spadnie. W uszach jej świszczało, lewa noga nieszczęśliwie wyskoczyła ze zbyt długiego strzemienia, za plecami huczały salwy, coś ciężkiego boleśnie uderzało ją w prawe biodro.
Waria mimo woli spojrzała w dół, zobaczyła tańczącą cętkowaną głowę i ze zdławionym krzykiem wypuściła wodze, czego w żadnym wypadku nie należało robić.
W następnej chwili wyleciała z siodła, zatoczyła w powietrzu łuk i pacnęła na coś zielonego, miękkiego, trzeszczącego – na przydrożny krzak.
Nieźle byłoby teraz stracić przytomność, ale jakoś się nie udało. Siedziała na trawie, trzymając się za podrapany policzek, a wokół chwiały się połamane gałązki.
Na drodze tymczasem działy się rzeczy następujące: Fandorin okładał kolbą nieszczęsną kobyłę, która starała się, jak mogła, wyrzucając naprzód kościste nogi. Zbliżał się do krzewu, gdzie siedziała ogłuszona upadkiem Waria, a jakieś sto metrów z tyłu, strzelając co chwila, gnała sfora prześladowców. Było ich co najmniej dziesięciu. Nagle siwa kobyła zmyliła krok, żałośnie targnęła łbem, zaczęła się pochylać na bok, aż w końcu płynnie upadła, przygniatając jeźdźcowi nogę. Waria jęknęła. Fandorin jakoś wylazł spod usiłującej się podnieść szkapy i całkiem się wyprostował. Obejrzał się na Warię i zaczął mierzyć do baszybuzuków.
Ze strzałem się nie spieszył, celował uważnie, a jego poza budziła tyle respektu, że żaden z rozbójników nie palił się do tego, żeby zginąć jako pierwszy. Oddział zjechał z drogi na łąkę i rozproszył się, okrążając uciekinierów półkolem. Wystrzały ucichły, a Waria domyśliła się, że chcą ich wziąć żywcem.
Fandorin cofał się drogą, kierując strzelbę to na jednego jeźdźca, to na drugiego. Odległość z wolna się zmniejszała. Kiedy wolontariusz prawie zrównał się z krzakiem, Waria krzyknęła:
– No, co pan, proszę strzelać!
Nie oglądając się, Erast Pietrowicz wycedził:
– Ten partyzant nie nabił broni.
Waria popatrzyła w lewo (tam byli baszybuzucy), w prawo (tam też majaczyli konni w papachach), obejrzała się do tyłu – i poprzez rzadkie zarośla dostrzegła coś naprawdę godnego uwagi.
Po łące pędzili galopem jeźdźcy: na przedzie, na tęgim wronym ogierze, odchylając łokcie jak dżokej, gnał, a raczej leciał w powietrzu, osobnik w amerykańskim kapeluszu z szerokim rondem; kłusem gonił go biały mundur ze złotymi ramionami; potem zgodną gromadą pospieszał na rysakach dziesiątek kozaków kubańskich, a z tyłu, znacznie od nich oddalony, podskakiwał w siodle jakiś jegomość nie z tej ziemi, w cylindrze i długim redingocie.
Waria patrzyła na długą kawalkadę jak zaczarowana, a tymczasem kozacy zaczęli gwizdać i pohukiwać. Baszybuzucy też krzyknęli i zbili się w kupkę – pozostali, z rudobrodym bekiem na czele, pospieszyli im z pomocą. O Warii i Fandorinie ci przerażający ludzie zapomnieli – nie pościg był im teraz w głowie.
Zanosiło się na niezłą jatkę. Waria zapomniała o niebezpieczeństwie, kręcąc głową to tu, to tam – widowisko było straszne i piękne.
Ale walka skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Jeździec w amerykańskim kapeluszu (teraz był zupełnie blisko, a Waria dojrzała opaloną twarz, bródkę à la Ludwik Napoleon i podkręcone wąsy pszenicznej barwy) ściągnął wodze, zatrzymał się, a w jego ręce nie wiadomo skąd pojawił się pistolet z długą lufą. Pistolet – bach! bach! – wypluł dwa solidne obłoczki i bek w podartym beszmecie zakołysał się w siodle jak pijany. Jeden z baszybuzuków podtrzymał go, przewiesił przez swojego konia, a potem cała zgraja, rezygnując z walki, jęła uciekać.
Koło Warii i zmęczonego, wspartego na bezużytecznej strzelbie Fandorina przemknęli kolejno: cudowny strzelec, jeździec w śnieżnobiałym mundurze (na ramieniu błysnął złotem generalski pagon) i najeżeni pikami kozacy.
– Oni mają naszego oficera! – krzyknął za nimi wolontariusz.
Tymczasem nadjechał bez pośpiechu ostatni z niezwykłej kawalkady, cywil. Zatrzymał się – pościg najwyraźniej go nie nęcił.
Okrągłe jasne oczy znad okularów przyjaźnie wpatrywały się w ocalonych.
– Czetnisy? – spytał cywil z silnym angielskim akcentem.