— Nie, to znaczy, zdawało mi się kilka razy, że tak, ale w końcu okazywało się, że zależy mi na tym o wiele mniej, niż chciałbym.
— A czy chciał pan, żeby panu zależało?
— W pewnym wieku mężczyzna szuka miłości. Później to mija.
— Tak pan sądzi? — Zostawało za nimi już drugie małe nadmorskie miasteczko. — Shofeham... — powiedziała Sara ze smutkiem. — Byłam tu kiedyś z moim pierwszym narzeczonym. Miałam wtedy te same złudzenia co pan. — Nagle roześmiała się. — Ale z nas kłamcy! Przecież człowiek przez całe życie, od chwili kiedy zaczyna rozumieć, do chwili kiedy przestaje czuć, widzieć i słyszeć, nie robi nic innego, tylko szuka miłości! Pan, ja, wszyscy ludzie w tym miasteczku i na całym świecie szukamy, mylimy się, padamy, wstajemy i szukamy dalej, póki nam sił starczy, dopóki żyjemy. Nie ma takiego, wieku, w którym to przechodzi. Nie ma złudzeń. Tylko miłość łączy nas z prawdą. Tylko miłość pozwala nam być pisarzami, aktorami, wodzami, stolarzami i walczyć o to, żeby osiągnąć więcej, niż mamy. Bez niej nie znaczymy nic i nie jesteśmy nawet sobie potrzebni. O, Malisborough! Zaraz będziemy w domu!
Alex milczał. Maleńkie miasteczko, śliczne i tonące w ogrodach, skupione wokół niewielkiego gotyckiego kościółka o tępej kamiennej wieży, składające się z domków o ścianach poprzecinanych czarnymi dębowymi belkami pamiętającymi czasy Tudorów, zbliżyło się i błysnęło paroma szyldami małych, schludnych sklepików.
— Czy stary Malachi Lenehan ciągle jeszcze dogląda swoich róż? — zapytał Joe. — Poznałem go w czasie wojny, kiedy spędzałem urlop zdrowotny u Iana. Byliśmy wtedy obaj kontuzjowani. Mówił pani o tym chyba?
— O tym waszym skoku z palącego się samolotu? Tak. Opowiedział mi to tak, jakby skoczył z parterowego okna do ogrodu. Miał wtedy — zdaje się, odłamek pocisku przeciwlotniczego w ręce? Skakaliście w nocy, prawda? I był jeszcze z wami ktoś trzeci?
— Ben Parker — powiedział Alex.
— Czy widuje go pan?
— Czasami...
— Ian mówił mi, że jest inspektorem Scotland Yardu. Podobno... — zawahała się. — Pytał pan o starego Malachi. Tak, jest taki sam jak zawsze... Lubię go i zdaje mi się, że i on mnie kiedyś polubi...
Nagle zahamowała gwałtownie.
— Mój Boże! Dobrze, że mi pan przypomniał!
Zawróciła w miejscu, ocierając przednimi kołami o krawężnik, i pomknęła na powrót ku Malisborough.
— Co się stało? — zapytał Alex.
— Tytoń! — Zahamowała przed najbliższym sklepikiem. — Niech pan wysiądzie ze mną i pomoże mi wybrać tytoń dla niego. Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie. Nie lubię przyjeżdżać z pustymi rękami.
Weszli. Joe kazał zapakować dużą niebieską puszkę Medium Playersa i kupił od siebie dobrą, prostą fajkę.
— Niech pan jeszcze chwilę zaczeka przy wozie — zawołała Sara i szybko poszła w górę ulicy.
Patrzył za jej drobną, oddalającą się sprężystym krokiem sylwetką i ku swemu zdumieniu myślał o tym, czy naprawdę przejechałaby tę dziewczynkę. Wiedział, że on sam skręciłby, nawet przy największej szybkości, gdyby tylko zdążył. Przecież zawsze istniała szansa uratowania się. A dziecko, uderzone przez pędzący samochód, nie mogłoby...
Zobaczył Sarę. Wyszła ze sklepu niosąc dwa jednakowe, zawinięte w papier pakunki.
— To dla dziewcząt — powiedziała — dla Kate i Nory. Dla Kate jasnoniebieski perkalik, bo jest młoda i ma złote włosy. A dla Nory szary w białe kwiatki. I o jard więcej, bo Nora przytyła ostatnio okropnie. To nasza kucharka, a Kate to pokojówka. Teraz mam już wszystko.
Znowu ruszyli.
— Czy naprawdę przejechałaby pani tę dziewczynkę, gdyby nie udało się pani zahamować? — zapytał.
— Tak. Przy tej szybkości jaguar nie utrzymałby się po nagłym skręcie. Nie było miejsca. Wpadlibyśmy do rowu, za którym co dwadzieścia pięć jardów rosło drzewo. To znaczy, że uderzylibyśmy w któreś z nich. A wtedy najprawdopodobniej zginęlibyśmy oboje. Nie mam prawa ani powodu cenić wyżej życie obcego dziecka, niż pana i moje. Ale zrobiłam, co mogłam, żeby do tego nie doszło.
— Ale przecież prowadziła pani za szybko.
— Wypadek nie byłby spowodowany szybkością, ale brakiem dozoru nad dzieckiem.
Alex nie odpowiedział. Przez chwilę jechali w milczeniu.
— Chociaż na dnie serca ma pan do mnie żal, że nie pozuję na rycerza bez zmazy, wie pan, że mam słuszność. — Prowadząc to auto wzięłam na siebie obowiązek ochrony naszego życia w tym samym stopniu, w jakim ta matka, rodząc dziecko, podjęła się opieki nad nim. Miałam tylko jedno wyjście: zrobić wszystko, żeby uratować dziecko, nie zabijając pana i siebie. Ale nie mówmy o tym... — Roześmiała się niespodziewanie. — Pomiędzy mężczyznami a kobietami jest pewna fundamentalna różnica: my nigdy nie analizujemy tego, co się nie stało. Jesteśmy na miejscu.