Читаем My полностью

— Jeżeli to ma znaczyć, że się ze mną zgadzacie —pomówmy jak dorośli, kiedy już położą dzieci spać: o wszystkim bez obsłonek. Pytam: o co ludzie —od powijaków —modlili się, męczyli? Żeby ktoś raz na zawsze wytłumaczył im, co to jest szczęście —a potem przykuł ich do tego szczęścia łańcuchem. Cóż innego teraz robimy —czy nie to? Starożytne marzenie o raju… Przypomnijcie sobie: w raju nie wie się, co to pragnienie, litość, miłość, tam —sami święci w wiecznej szczęśliwości, z zoperowaną wyobraźnią (tylko dlatego szczęśliwość) —anieli, słudzy Boga… I właśnie w momencie, kiedy doścignęliśmy to marzenie, kiedy schwyciliśmy je, o, tak (Jego ręka zacisnęła się: gdyby trzymał w niej kamień, z kamienia trysnąłby sok), kiedy pozostało tylko oprawić zdobycz i każdemu wydzielić kąsek —w tym właśnie momencie wy —wy…

Żeliwny huk urwał się znienacka. Ja —czerwony jak sztaba stalowa na kowadle pod walącym młotem. Młot zawisł w milczeniu, a czekać —to jeszcze… strasz…

Naraz:

— Ile macie lat?

— Trzydzieści dwa.

— A naiwności dokładnie w dwójnasób —jak szesnastolatek! Słuchajcie: czy rzeczywiście nigdy nie przyszło wam do głowy, że przecież im —nie znamy jeszcze ich imion, ale jestem przekonany, że dowiemy się od was —że im zależało na was wyłącznie jako na Konstruktorze Integralu — tylko dlatego, żeby za waszym pośrednictwem…

— Nie trzeba! Nie trzeba —krzyknąłem.

… To tak samo, jakby zasłonić się rękami i krzyknąć tak do kuli: jeszcze słyszycie swoje śmieszne „nie trzeba”, a tu kula —już przepaliła na wylot, już skręcacie się na ziemi.

Tak, tak: Konstruktor Integralu… Tak, tak… i zaraz: rozjuszona, z dygocącymi, ceglastoczerwonymi skrzelami twarz —tamtego ranka, kiedy obie razem były w moim pokoju…

Pamiętam bardzo wyraźnie: roześmiałem się —podniosłem oczy. Siedział przede mną człowiek łysy, po sokratejsku łysy, na łysinie —kropelki potu.

Jakie to wszystko proste. Jakie wzniosie banalne i śmiesznie proste.

Śmiech mnie dusił, buchał we mnie kłębami. Zatkałem usta dłonią i na łeb, na szyję wypadłem za drzwi.

Stopnie, wiatr, mokre, podskakujące odłamki świateł, twarzy, a w biegu: „Tak! Zobaczyć ją! Zobaczyć ją tylko jeszcze jeden raz!”

Tutaj —znowu pusta, biała stronica. Pamiętam tylko: nogi. Nie ludzie, ale właśnie —nogi: tupoczące nieharmonijnie, skądś z góry spadające na jezdnię setki nóg, ciężki deszcz nóg. I jakaś wesoła, zadzierzysta pieśń, i krzyk —chyba do mnie: „Ej! Tutaj, do nas!”.

Potem —bezludny plac, po brzegi nabity zwalistym wiatrem. Pośrodku —matowy, ciężki, groźny ogrom: Maszyna Dobroczyńcy. I jej —jakby niespodziewane echo we mnie: jaskrawobiała poduszka; na poduszce —odrzucona do tyłu głowa z półprzymkniętymi oczami; ostre, słodkie pasemko zębów… I wszystko to w jakiś idiotyczny, straszny sposób związane z Maszyną —wiem jak, ale jeszcze nie chcę wiedzieć, wypowiedzieć na głos —nie chcę, nie trzeba.

Zamknąłem oczy, usiadłem na schodach prowadzących na górę, do Maszyny. Chyba padał deszcz: twarz miałem mokrą. Gdzieś daleko, głucho —krzyki. Ale nikt nie słyszy, nikt nie słyszy, jak ja krzyczę: ocalcie mnie przed tym —ocalcie!

Gdybym miał matkę —jak starożytni: swoją —właśnie swoją osobistą —matkę. I żebym dla niej —nie Konstruktor Integralu ani numer D-503, ani molekuła Państwa Jedynego, ale zwykły okrawek człowieczeństwa —kawałek jej samej —zdeptany, stłamszony, wyrzucony… I czy to ja przybijam, czy to mnie przybijają gwoździami —może to na jedno wychodzi —żeby usłyszała to, czego nikt nie słyszy, żeby jej starcze wargi zarośnięte zmarszczkami…

<p>Notatka 37</p>Konspekt:DROBNOUSTRÓJKONIEC ŚWIATAJEJ POKÓJ

Rano w jadalni —sąsiad z lewej z lękiem szepnął do mnie:

— Ależ jedzcie! Patrzą na was!

Ja —ze wszystkich sił —uśmiech. I poczułem to —jak jakieś pęknięcie na twarzy; uśmiecham się —brzegi rozpadliny rozchodzą się coraz szerzej —a ja przez to coraz boleśniej…

Dalej tak: ledwie zdążyłem wziąć kostkę na widelec, widelec zadrżał i zadźwięczał o talerz —i zadrżały, zadzwoniły stoły, ściany, naczynia, powietrze, a na dworze —jakiś ogromny do nieba, krągły, żelazny huk —przez głowy, przez domy —zamarł daleko, ledwie dostrzegalnymi, drobnymi jak na wodzie kręgami.

Zobaczyłem twarze w jednej chwili spłowiałe, wyblakłe, usta zastopowane w pełnym biegu, widelce zastygłe w powietrzu.

Potem wszystko się pogmatwało, wypadło z odwiecznych szyn, wszyscy zerwali się z miejsc (nie odśpiewawszy hymnu) —byle jak, nie do taktu przełykając, dławiąc się, wczepiali się w siebie nawzajem: „Co? Co się stało? Co?”. I —chaotyczne odłamki harmonijnej niegdyś wielkiej Maszyny —wszystkie sypnęły się w dół, do wind —schodami —stopnie —tupot —urywki słów —jak strzępy listu podartego, porwanego przez wiatr…

Tak samo wysypywali się ze wszystkich sąsiednich domów, w jednej chwili aleja —jak kropla wody pod mikroskopem: drobnoustroje uwięzione w szklanoprzezroczystej kropli w popłochu miotają się w bok, w górę, w dół.

Перейти на страницу:

Похожие книги

Абсолютное оружие
Абсолютное оружие

 Те, кто помнит прежние времена, знают, что самой редкой книжкой в знаменитой «мировской» серии «Зарубежная фантастика» был сборник Роберта Шекли «Паломничество на Землю». За книгой охотились, платили спекулянтам немыслимые деньги, гордились обладанием ею, а неудачники, которых сборник обошел стороной, завидовали счастливцам. Одни считают, что дело в небольшом тираже, другие — что книга была изъята по цензурным причинам, но, думается, правда не в этом. Откройте издание 1966 года наугад на любой странице, и вас затянет водоворот фантазии, где весело, где ни тени скуки, где мудрость не рядится в строгую судейскую мантию, а хитрость, глупость и прочие житейские сорняки всегда остаются с носом. В этом весь Шекли — мудрый, светлый, веселый мастер, который и рассмешит, и подскажет самый простой ответ на любой из самых трудных вопросов, которые задает нам жизнь.

Александр Алексеевич Зиборов , Гарри Гаррисон , Илья Деревянко , Юрий Валерьевич Ершов , Юрий Ершов

Фантастика / Боевик / Детективы / Самиздат, сетевая литература / Социально-психологическая фантастика