Siedziałem przy biurku i śmiałem się —rozpaczliwym, przedśmiertnym śmiechem —i nie widziałem żadnego wyjścia z tej idiotycznej sytuacji. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby szło dalej swoim torem —w tym jednak momencie nowy zewnętrzny czynnik: zadzwonił telefon.
Podskoczyłem, ścisnąłem w ręce słuchawkę: może ona? a w słuchawce czyjś nieznajomy głos:
— Chwilę.
Dręczące, nie kończące się brzęczenie. Z daleka —ciężkie kroki, coraz bliżej, coraz donośniej, coraz żeliwniej —i wreszcie:
— D-503 Mhm… Mówi Dobroczyńca. Bezzwłocznie do mnie!
Dzyń —słuchawka odwieszona —dzyń.
Ю ciągle jeszcze leżała na łóżku, oczy zamknięte, skrzela szeroko rozsunięte w uśmiechu. Zgarnąłem z podłogi jej ubranie, rzuciłem na nią —przez zęby:
— No! Prędzej, prędzej!
Uniosła się na łokciu, piersi rozlały się na boki, oczy okrągłe, zrobiła się woskowa.
— Jak to?
— Tak to. No —ubierajcie się!
Cała —zwinęła się, wczepiona w ubranie, głos spłaszczony:
— Odwróćcie się…
Odwróciłem się, oparłem czoło o szybę. W czarnej, mokrej tafli drżały światła, postaci, iskry. Tak: to ja, to we mnie… Po co On mnie? Czy wie już o niej, o mnie, o wszystkim?
Ю, już ubrana, przy drzwiach. Dwa kroki do niej —ścisnąłem jej ręce tak, jakbym właśnie z jej rąk miał zaraz wycisnąć to, czego mi potrzeba:
— Słuchajcie… jej numer —wiecie, o kim —czy wymienialiście ją? Nie? Tylko prawdę —muszę o tym… jestem gotów na wszystko —tylko prawdę…
— Nie.
— Nie? Ale dlaczegóż to —skoro już poszliście tam, zawiadomili…
Jej dolna warga —nagle na nice, jak u tamtego chłopca —a z policzków, po policzkach krople…
— Bo ja… ja się bałam, że jak ja… że za to wy możecie… wy przestaniecie to… O, nie mogę —ja bym nie mogła!
Zrozumiałem: to —prawda. Idiotyczna, śmieszna, ludzka prawda! Otworzyłem drzwi.
Notatka 36
Coś dziwnego —jakbym miał w głowie pustą, białą stronicę: jak tu szedłem, jak czekałem (wiem, że czekałem) —nic nie pamiętam, ani jednego dźwięku, ani jednej twarzy, ani jednego gestu. Jakby przerwano obwód łączący mnie ze światem.
Ocknąłem się —już stojąc przed Nim, strach mi podnieść oczy: widzę tylko Jego ogromne żeliwne ręce —na kolanach. Te ręce przytłaczały Go samego, kolana się pod nimi uginały. Z wolna poruszał palcami. Twarz —gdzieś we mgle, w górze, jakby tylko dlatego, że Jego głos dochodził mniej z takiej wysokości —nie grzmiał gromem, nie ogłuszał mnie, ale mimo wszystko przypominał zwykły ludzki głos.
— A więc —i wy? Wy —Konstruktor
Krew chlusnęła mi do głowy, do policzków —znów biała stronica: tylko w skroniach —puls, a w górze donośny głos, ale żadnego słowa. Dopiero gdy umilkł, ocknąłem się, zobaczyłem: ręka uniosła się stutonowo —popełzła z wolna —palec wymierzył we mnie.
— Więc? Dlaczego milczycie? Tak czy nie? Oprawca?
— Tak —wykrztusiłem pokornie. A potem już wyraźnie słyszałem każde jego słowo.
— Cóż więc? Sądzicie, że boję się tego wyrazu? A czy spróbowaliście kiedy zedrzeć z niego skorupę i popatrzeć, co tam tkwi w środku? Zaraz wam pokażę. Przypomnijcie sobie: mroczne wzgórze, krzyż, tłum. Jedni —w górze, zalani krwią, przybijają ciało do krzyża; inni —w dole, zalani łzami, patrzą. Czy nie wydaje się wam, że rola tamtych na górze jest najtrudniejsza, najważniejsza? Gdyby ich nie było, jak zainscenizowano by tę majestatyczną tragedię? Ciemny motłoch ich wygwizdał: ale za to przecież autor tragedii —Bóg —powinien ich jeszcze szczodrzej wynagrodzić. A sam chrześcijański, arcymiłosierny Bóg, który pomału w ogniu piekielnym spala wszystkich nieposłusznych —czyż nie jest oprawcą? Czy może tych, których chrześcijanie spalili na stosie, było mniej niż spalonych chrześcijan? A przecież —zrozumcie, przecież tego właśnie Boga wysławiano przez wieki jako Boga miłości. Absurd? Nie, przeciwnie: krwią wypisany patent na niezniszczalny rozsądek człowieka. Nawet wtedy —dziki, włochaty —rozumiał: prawdziwa, algebraiczna miłość ludzkości —jest nieodzownie nieludzka, a nieodzowną cechą prawdy —jest jej okrucieństwo. Jak nieodzowną cechą ognia jest to, że spala. Możecie mi pokazać ogień, który nie pali? No, przekonujcie mnie, spierajcie się!
Jakże się miałem spierać? Jakże mogłem się spierać, skoro były to (dawniej) moje własne myśli —tyle, że nigdy nie umiałem oblec ich w taką kutą, błyszczącą zbroję. Milczałem…