Moneta znowu poprowadziła go przez pustynię. Promienie słońca zdawały się mieć niemal fizyczny ciężar. Kassad odnosił wrażenie, że on i Moneta suną wśród wydm jak duchy, a potem płyną ulicami marmurowego miasta, jakby ich ciała zamieniły się w wielkie krople gęstej, oleistej cieczy. W pobliżu zachodniego krańca miasta, niedaleko strzaskanych ruin Amfiteatru Poetów, coś na nich czekało.
Kassadowi wydawało się przez chwilę, że jest to człowiek w takim samym lśniącym polu siłowym jak to, w jakie byli spowici on i Moneta, ale szybko przekonał się, że nie ma racji. W tamtej postaci nie było nic ludzkiego. Kassad niczym w sennym zamroczeniu spoglądał na czworo ramion, palce zakończone ostrymi jak skalpele ostrzami, metalowe kolce sterczące z piersi, szyi, kolan i łokci, a przede wszystkim na wielościenne oczy płonące czerwienią tak intensywną, że słońce traciło przy nich połowę blasku, a dzień wydawał się składać głównie z cieni.
Chyżwar, pomyślał pułkownik Kassad.
– Władca Bólu… – szepnęła Moneta.
Stwór odwrócił się i wyprowadził ich z martwego miasta.
Kassadowi podobał się sposób, w jaki Intruzi przygotowali się do odparcia ataku. Dwie jednostki abordażowe stały w odległości około pół kilometra od siebie w taki sposób, że chroniły się nawzajem, mogąc jednocześnie prowadzić ostrzał w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni. Żołnierze byli właśnie zajęci kopaniem stanowisk ogniowych w odległości jakichś stu metrów od statków. Ochronę zapewniały im dwa czołgi z silnikami EM. Kassad stwierdził, że coś dziwnego stało się z jego wzrokiem: dostrzegał nachodzące na siebie pola siłowe statków jako bąble żółtawej poświaty, a porozrzucane na przedpolu czujniki i miny przeciwpiechotne jako plamy intensywnej, pulsującej czerwieni.
Zamrugał kilkakrotnie i niewiele brakowało, żeby przetarł oczy. Coś tu było nie tak. Dopiero po chwili zrozumiał, co takiego: nie tylko widział wszystko nieco inaczej niż do tej pory, ale to, co widział, w ogóle się nie poruszało. Intruzi, nawet ci pochłonięci pracą, byli równie nieruchomi jak plastikowe żołnierzyki, którymi bawił się w slumsach Tharsis. Co prawda czołgi zajęły stanowiska za usypanymi naprędce skarpami, ale ich radary – Kassad dostrzegał je jako fioletowe, pulsujące łuki – nie obracały się. Spojrzawszy w górę, zobaczył jakiegoś wielkiego ptaka, wiszącego na lazurowym niebie z szeroko rozpostartymi skrzydłami, w chwilę potem zaś minął kłąb drobnego piasku, poderwanego z ziemi gwałtownym podmuchem wiatru.
Chyżwar jakby nigdy nic kroczył między minami, przecinał błękitne kreski laserowych pułapek, by wreszcie przeniknąć przez żółtawą ścianę pola siłowego i znaleźć się w cieniu pierwszego statku. Moneta i Kassad podążali za nim.
Pułkownik uświadomił sobie, że zadał to pytanie za pomocą jakiegoś zmysłu może nieco mniej wyrafinowanego od telepatii, którego działanie jednak znacznie przewyższało to, co dawało się osiągnąć dzięki implantom mózgowym.
Moneta wskazała na nieruchomych Intruzów.
Kassad poczuł, że wreszcie budzi się z długiego snu. To wszystko działo się naprawdę. Oczy Intruza wpatrujące się w przestrzeń bez drgnięcia powieki były prawdziwe. Łódź abordażowa Intruzów, wznosząca się po lewej stronie niczym jakiś metalowy pomnik, była prawdziwa.
Fedmahn Kassad uświadomił sobie, że może zabić ich wszystkich – żołnierzy, załogę – a oni nie będą w stanie mu przeszkodzić. Wiedział, że czas nie zatrzymał się w miejscu (tak samo jak nie zatrzymywał się w miejscu po włączeniu napędu Hawkinga), tylko zaczął biec z inną prędkością. Ptak zawieszony w powietrzu nad jego głową z pewnością wykona następne uderzenie skrzydłami, tyle tylko że będzie na to potrzebował kilku minut, a może nawet godzin. Stojący przed nim Intruz mrugnie wreszcie powiekami, jeżeli on, Kassad, wykaże tyle cierpliwości, żeby na to zaczekać. Tymczasem we trójkę mogą wymordować wszystkich nieprzyjaciół, którzy nawet nie zauważą, że ktoś ich zaatakował.
To nie fair, pomyślał Kassad. To nie w porządku. To ostateczne pogwałcenie Nowego Bushido, chyba nawet gorsze od mordowania cywilów. Honor istnieje tylko tam, gdzie równi sobie przeciwnicy ścierają się w otwartej walce. Chciał to przekazać Monecie, ale ona właśnie w tej chwili powiedziała, czy raczej pomyślała:
Czas ożył, a towarzyszyła temu jakby eksplozja połączona z odgłosem, jaki wydaje powietrze przedostające się gwałtownie do śluzy. Ptak zaczął zataczać szerokie kręgi na niebie. Pustynny wiatr sypnął piaskiem na bąblastą powierzchnię pola siłowego. Intruz wyprostował się, zobaczył Chyżwara i dwoje ludzi, krzyknął coś i podniósł broń.