W pierwszej chwili łatwo popełnić błąd i powiedzieć, że Bikurowie mają anielskie twarze. Dopiero uważne przyjrzenie się pozwala stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, iż to, co błędnie zinterpretowaliśmy jako anielską pogodę, jest w rzeczywistości łagodną tępotą. Jako kapłan spędziłem wystarczająco dużo czasu na różnych zacofanych planetach, aby nauczyć się dostrzegać objawy zaburzeń genetycznych zwanych zespołem Downa, mongolizmem albo chorobą wielopokoleniowych ekspedycji. Dokładniejsza obserwacja pozwoliła mi dostrzec wszystkie te objawy na twarzach małych, skromnie odzianych ludzików; miałem naprzeciwko siebie gromadę uśmiechniętych, łysych, niedorozwiniętych dzieci.
Wciąż jednak pamiętałem, że niemal na pewno były to te same “dzieci”, które poderżnęły gardło Tukowi i pozwoliły mu wykrwawić się jak zaszlachtowanej świni.
Najbliższy Bikura postąpił pięć kroków naprzód, zatrzymał się i powiedział coś łagodnym, monotonnym głosem.
– Chwileczkę – odparłem. Pośpiesznie włączyłem funkcję translatorską w komlogu.
–
Włożyłem słuchawkę w samą porę, aby dotarł do mnie przekład. Komlog tłumaczył bez żadnego opóźnienia. Widocznie ten pozornie obcy język stanowił mutację archaicznej, statkowej angielszczyzny i był spokrewniony z tubylczym żargonem używanym na plantacjach.
– Czy ty jesteś człowiekiem, który należy do znaku krzyża/krzyżokształtu? – zapytał komlog, dając mi do wyboru dwa znaczenia rzeczownika.
– Tak – odparłem. Teraz miałem już pewność, że to oni dotykali mnie tej samej nocy, kiedy zginął Tuk. Oznaczało to także, że właśnie oni zabili mego przewodnika.
Czekałem w milczeniu na ich reakcję. Maser znajdował się w plecaku opartym o pień drzewa nie dalej niż dziesięć kroków od miejsca, gdzie stałem. Odgradzało mnie od niego jakieś pół tuzina Bikurów, choć to i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż nagle zrozumiałem z całą jasnością, że nie potrafiłbym użyć broni przeciwko ludzkiej istocie, nawet takiej, która wcześniej zamordowała Bogu ducha winnego Tuka, a teraz być może szykuje się, by to samo zrobić ze mną. Zamknąłem oczy i w milczeniu wyznałem grzechy. Kiedy podniosłem powieki, przekonałem się, że Bikurów jest jeszcze więcej. Nie poruszali się ani nie rozmawiali między sobą, jakby już podjęli decyzję, co ze mną począć.
– Tak – powtórzyłem, przerywając milczenie. – Ja jestem człowiekiem, który nosi krzyż.
Ostatnie słowo komlog przetłumaczył jako
Bikurowie skinęli głowami, po czym – jak grupa doskonale obeznanych z rytuałem ministrantów – wszyscy jednocześnie uklękli na jedno kolano.
Otworzyłem usta, lecz nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc je zamknąłem.
Bikurowie wstali jak na komendę. Lekki wiatr poruszył małymi gałązkami i liśćmi chalmy. Szelest, jaki się rozległ, był jednym z odgłosów charakterystycznych dla kończącego się lata. Stojący najbliżej Bikura podszedł do mnie, zacisnął chłodne, silne palce na moim przedramieniu i łagodnym głosem wypowiedział zdanie, które komlog przetłumaczył w następujący sposób:
– Chodź. Już czas wrócić do domów i zasnąć.
Było dopiero wczesne popołudnie. Zastanawiając się, czy komlog nie dokonał błędnego przekładu, i czy słowo “zasnąć” nie zostało przypadkiem użyte jako synonim wyrazu “umrzeć”, skinąłem głową, po czym ruszyłem za nimi w kierunku wioski położonej na skraju Rozpadliny.
Teraz siedzę w jednej z chat i czekam. Na zewnątrz coś szeleści. Chyba ktoś czuwa. Siedzę i czekam.
Bikurowie mówią o sobie “Trzy Dwudziestki i Dziesiątka”.
Od dwudziestu sześciu godzin rozmawiam z nimi, obserwuję, sporządzam notatki, kiedy udają się na dwugodzinny popołudniowy “sen”, i w ogóle staram się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wreszcie postanowią poderżnąć mi gardło.
Tyle tylko, iż zaczynam wierzyć, że chyba nie zrobią mi krzywdy.
Rozmawiałem z nimi wczoraj zaraz po naszym “śnie”. Czasem w ogóle nie reagują na pytania, a kiedy już się uda wycisnąć z nich jakąś odpowiedź, zazwyczaj można się z niej dowiedzieć tyle samo, co z bełkotu niedorozwiniętego dziecka. Po naszym pierwszym spotkaniu nie zdarzyło się, żeby któryś z nich z własnej inicjatywy odezwał się do mnie choć słowem.
Wypytywałem ich delikatnie i ostrożnie, z zawodowym spokojem etnologa-profesjonalisty. Zacząłem od zadawania najprostszych, podstawowych pytań, aby upewnić się, że komlog działa poprawnie, ale teraz, kiedy zebrałem już wszystkie odpowiedzi, wiem niemal równie mało jak ponad dwadzieścia godzin temu.
Po pewnym czasie, zmęczony zarówno fizycznie, jak psychicznie, dałem sobie spokój z subtelnościami i zapytałem prosto z mostu:
– Czy to wy zabiliście mego towarzysza?
Moi trzej rozmówcy nawet nie podnieśli głów znad prymitwnego warsztatu tkackiego, na którym wytwarzają zgrzebny materiał na swoje odzienie.