Wędruję po swoim więzieniu niczym zamknięty w klatce pelops, stanowiący obiekt dumy jakiegoś pomniejszego padyszacha z Armaghastu. Kilometr na południe i cztery kilometry na zachód stąd zaczynają się lasy ogniste, obecnie w pełni aktywności. Rano unosząca się mgła zabiera ze sobą gęste chmury dymu, które na jakiś czas zupełnie przesłaniają niebo. Jedynie twarde jak skała krzewy azbestowe, kamienista ziemia i urwiste wzniesienia ciągnące się na północny wschód stąd nie dopuszczają do rozprzestrzenienia się ognistego piekła.
Na północy płaskowyż rozszerza się, a poszycie staje się nieco bardziej gęste; piętnaście kilometrów dalej znajduje się przepaść mniej więcej o dwie trzecie płytsza i o połowę szersza od Rozpadliny. Wczoraj dotarłem do wysuniętego najdalej na północ punktu i stanąłem, załamany, na skraju pionowego urwiska. W najbliższym czasie skieruję się bardziej na wschód w poszukiwaniu dogodnego zejścia, lecz obawiam się, że natrafię na kolejny kanion, za nim zaś ujrzę połacie lasów ognistych, które – według niedokładnych map sporządzonych na podstawie zdjęć satelitarnych – zajmują znaczną część tego rejonu.
Wieczorem, kiedy wiatr zaczął nucić swoją eoliczną pieśń, odwiedziłem kamienistą mogiłę Tuka. Ukląkłem na niej, próbując się modlić, ale żadne słowa nie chciały przyjść mi do głowy.
Żadne, Edwardzie. Jestem równie pusty jak te fałszywe sarkofagi, które razem wygrzebywaliśmy ze sterylnych piasków pustyni w pobliżu Tarum bel Wadi.
Gnostyk zen powiedziałby, że taka pustka stanowi dobry znak, gdyż umożliwia wspięcie się na wyższy poziom świadomości, gdzie więcej postrzegamy i rozumiemy.
Moja pustka jest tylko pustką.
Znalazłem Bikurów, a raczej oni znaleźli mnie. Zapiszę, ile się da, zanim przyjdą, by obudzić mnie ze “snu”.
Dzisiaj uaktualniałem mapę zaledwie cztery kilometry na północ od obozu, kiedy około południa mgła podniosła się, odsłaniając zagadkowe tarasy w ścianie po mojej stronie Rozpadliny. Przyglądając im się przez lornetkę przekonałem się, że tarasy te – a także mnóstwo wykutych na różnych wysokościach półek skalnych, ścieżek, stopni i pochylni – stanowią dzieło rąk ludzkich. Na jednym z najobszerniejszych dostrzegłem około dziesięciu chat. Prawda, że były bardzo prymitywne, niemniej ponad wszelką wątpliwość zostały zbudowane przez człowieka.
Kiedy tak stałem, niezdecydowany, z lornetką podniesioną do oczu, zastanawiając się, czy powinienem tam zejść i spotkać się z mieszkańcami osiedla, czy raczej należałoby czym prędzej wrócić do obozu, poczułem na grzbiecie i karku to szczególne mrowienie, które informuje nas, że nie jesteśmy już sami. Opuściłem lornetkę i odwróciłem się powoli. Co najmniej trzydziestu Bikurów stało ciasnym półkolem, odgradzając mnie od ściany lasu, w którym ewentualnie mógłbym szukać schronienia.
Sam nie wiem, czego się spodziewałem; być może widoku nagich dzikusów o drapieżnych twarzach, w naszyjnikach z zębów upolowanych zwierząt, albo brodatych, na wpół szalonych pustelników, których czasem można spotkać w górach Moshé na Hebronie. Bez względu na to, jakie były moje oczekiwania, Bikurowie nie spełnili ich w najmniejszym stopniu.
Ludzie, którzy zbliżyli się do mnie bezszelestnie, byli bardzo niscy – najwyższy ledwo sięgał mi do ramienia – i ubrani w proste stroje z ciemnego, grubo tkanego materiału, które zakrywały ich ciała od szyi aż po stopy. Kiedy się poruszali, zdawali się sunąć nad ziemią niczym duchy. Z daleka łatwo można było wziąć ich za gromadkę wyjątkowo niskich jezuitów zgromadzonych gdzieś na terenie Nowego Watykanu.
Nieomal roześmiałem się na tę myśl, ale w porę uświadomiłem sobie, iż taka reakcja może być spowodowana ogarniającą mnie paniką, mimo że nic nie wskazywało na to, bym miał się czego obawiać. Bikurowie nie zachowywali się agresywnie, a ich drobne ręce były puste. Równie puste jak twarze.
Doprawdy, trudno jest zwięźle, a jednocześnie dokładnie opisać ich fizjonomie. Są łysi, co do jednego. Brak jakiegokolwiek owłosienia na głowie i twarzy oraz luźne stroje sprawiają, że bardzo trudno jest odróżnić mężczyzn od kobiet. Wszyscy członkowie grupy, która zgromadziła się przede mną – tak na oko mogła liczyć już około pięćdziesięciu osób – byli mniej więcej w tym samym wieku. Oceniłem ich na czterdzieści do pięćdziesięciu lat standardowych. Mieli gładkie twarze o lekko zażółconej skórze; myślę, iż wiąże się to ze spożywaniem pewnych substancji mineralnych zawartych w korzeniach chalmy oraz innych miejscowych roślin.