– Tak, oczywiście! – wykrzyknęła Siri i klasnęła w dłonie. Przez chwilę widziałem w niej taką Siri, jaką zapamiętałem – młodą dziewczynę, o której śniłem i marzyłem podczas długich dziewięciu miesięcy podróży. Zaraz potem jednak wspomnienie ustąpiło miejsca brutalnej rzeczywistości; ponownie zobaczyłem krótkie włosy, zwiotczałe mięśnie karku oraz żyły, coraz bardziej widoczne na tak kochanych kiedyś przeze mnie rękach. – Byłeś w miejscach, w których ja nigdy nie będę. – Głos był ten sam. Prawie ten sam. – Merin, kochanie, widziałeś rzeczy, jakich ja nigdy nie zobaczę, i znasz więcej faktów dotyczących funkcjonowania wszechświata, niż ja potrafiłabym sobie wyobrazić, ale mimo wszystko wiesz bardzo niewiele.
– O czym ty mówisz, do diabła?
Usiadłem na częściowo zagrzebanym w piasku pniu drzewa i podciągnąłem kolana pod brodę, tworząc między nami coś w rodzaju płotu.
Siri wyszła z wody, uklękła przede mną, ujęła mnie za ręce, i choć moje były znacznie większe, cięższe i potężniejsze, to w porównaniu z jej dłońmi wydawały się bardzo słabe i bezradne. Pomyślałem, że taką siłę mogą dać lata, których ja jeszcze nie przeżyłem.
– Tylko życie pozwala naprawdę dowiedzieć się czegoś o sobie i innych, mój ukochany. Zrozumiałam to dzięki Alonowi. Wychowując dziecko, postrzega się wszystko znacznie wyraźniej.
– Co masz na myśli?
Odsunęła się nieco i odruchowo odgarnęła do tyłu niesforny kosmyk włosów, lecz jej lewa dłoń nadal ściskała moje palce.
– Nie jestem pewna… – powiedziała cicho. – Zaczyna się chyba od tego, że wiesz, kiedy coś jest ważne, a kiedy nie. Nie bardzo potrafię to wyrazić. Jeżeli przez trzydzieści lat bez przerwy spotykasz się z obcymi ludźmi, czujesz się w ich towarzystwie znacznie swobodniej, niż gdybyś miał o połowę mniejsze doświadczenie. Wiesz, czego możesz od nich oczekiwać, i jesteś na to przygotowany, a jednocześnie potrafisz wcześniej wyczuć, że nie uzyskasz od nich tego, na czym ci zależy, i idziesz dalej, nie tracąc niepotrzebnie czasu. Po prostu wiesz więcej o tym, co jest i czego nie ma, i jak mało masz czasu, żeby zrozumieć, na czym naprawdę polega różnica. Rozumiesz mnie, Merin? Czy rozumiesz mnie choć trochę?
– Nie – odparłem.
Skinęła głową i przygryzła dolną wargę, ale nic nie odpowiedziała, tylko pochyliła się i pocałowała mnie. Jej usta były suche, a ja wyczułem na nich nie wyartykułowane pytanie. Opierałem się przez chwilę, patrząc nad jej głową w niebo, bo wydawało mi się, że potrzebuję czasu do zastanowienia, ale potem poczułem ciepłe dotknięcie języka i zamknąłem oczy. Za naszymi plecami wzbierał powoli przypływ. Ciepło rozlewało się coraz bardziej, kiedy Siri rozpięła mi koszulę i przesunęła paznokciami po piersi. Nagle odsunęła się ode mnie, a ja otworzyłem oczy w samą porę, żeby zobaczyć, jak odpina ostatni guzik w swojej białej sukience. Miała większe piersi niż te z moich wspomnień, cięższe, o ciemniejszych sutkach. Nie zważając na chłodny wiatr, ściągnąłem cienki materiał z jej ramion i zamknąłem ją w uścisku. Osunęliśmy się na ciepły piasek za pniem. Tuliłem ją do piersi, zastanawiając się jednocześnie, jak mogłem choć przez chwilę uważać ją za silniejszą ode mnie. Jej skóra miała smak soli.
Ręce Siri sięgnęły w dół, żeby mi pomóc. Krótkie włosy rozsypały się na piasku, białym materiale, szorstkim drewnie. Serce waliło mi tak głośno, że zagłuszało szum przypływu.
– Rozumiesz mnie, Merin? – zapytała kilka sekund później, kiedy połączyło nas jej ciepło.
– Tak – szepnąłem w odpowiedzi, chociaż nadal nic nie rozumiałem.
Mike skierował matę w stronę Pierwszej Osady. Lot trwał ponad godzinę, którą spędziłem kuląc się z zimna w ciemności i oczekując, że lada chwila runiemy do morza. Na trzydzieści minut przed osiągnięciem celu dostrzegliśmy pierwsze ruchome wyspy, a w niedługi czas potem pojawiło ich się znacznie więcej. Z wydętymi wiatrem koronami drzew żaglowych płynęły nie kończącą się procesją na północ, uciekając przed sztormem. Wiele było rzęsiście oświetlonych różnobarwnymi latarniami i lampionami.
– Jesteś pewien, że dobrze lecimy?! – zawołałem.
– Tak! – odkrzyknął, nie odwracając głowy. Wiatr szarpał jego długimi czarnymi włosami, wpychając mi je w usta i w oczy. Mike od czasu do czasu zerkał na kompas i lekko korygował kurs. Wydawało mi się, że łatwiej byłoby podążać śladem wysp. Właśnie mijaliśmy jedną z nich, dość dużą, bo co najmniej kilometrowej długości, ale nie mogłem dostrzec żadnych szczegółów, gdyż spowijała ją ciemność. Z połyskującej wody wychylały się jakieś obłe kształty. Szturchnąłem Mike’a w ramię i wskazałem w dół.
– Delfiny! – krzyknął. – Od nich się to wszystko zaczęło, nie pamiętasz? Podczas hegiry gromada świętoszków próbowała ocalić wszystkie ssaki żyjące w oceanach Starej Ziemi. Nie udało im się.
Już miałem mu zadać kolejne pytanie, ale właśnie wtedy pojawiła się przed nami wyspa i port Pierwszej Osady.