W drodze na najniższy poziom zrzuciła luźną koszulę. Przy nabrzeżu kołysała się nasza mała łódka, a w górze drzewo żaglowe rozchylało powoli koronę, obudzone ciepłymi promieniami słońca. Przez kilka minionych dni Siri kąpała się w kostiumie, ale teraz była zupełnie naga. Jej sutki zmarszczyły się pod wpływem chłodnego powietrza.
– Nie boisz się, że zostaniemy z tyłu? – zapytałem, zerkając niepewnie na rozwijającą się koronę. Poprzednio zawsze czekaliśmy na przypadający około południa okres ciszy, kiedy morze stawało się gładkie niczym lustro. Teraz jednak grube liście błyskawicznie wypełniały się wiatrem.
– Nie bądź głupi! – roześmiała się. – Przecież możemy chwycić się korzeni kilowych albo którejś z wici pokarmowych. Dalej, pośpiesz się!
Rzuciła mi maskę osmotyczną i błyskawicznie włożyła swoją. Przezroczyste tworzywo sprawiło, że jej twarz wyglądała jak oblana oliwą. Na szyi powiesiła sobie medalion z jakiegoś ciemnego metalu. Wyglądał groźnie i tajemniczo.
– Co to jest?
Nie podniosła maski, żeby odpowiedzieć, tylko przykleiła po obu stronach szyi miniaturowe mikrofony i podała mi maleńkie słuchaweczki.
– Translator – usłyszałem jej cienki głosik. – Powinieneś wiedzieć, bo przecież znasz się na tych technicznych cudeńkach.
Przytrzymała translator na miejscu jedną ręką i wskoczyła do wody. Dostrzegłem jeszcze dwie jasne półkule pośladków, kiedy wykonała obrót i skierowała się głębiej, a potem został po niej tylko jasny ślad utworzony z uciekających ku powierzchni banieczek powietrza. Pośpiesznie wciągnąłem maskę na twarz, przytwierdziłem do szyi mikrofony i skoczyłem za nią.
Wyspa oglądana od spodu przypominała ciemną plamę na kryształowym, rozświetlonym suficie. Starannie unikałem kontaktu z wiciami pokarmowymi, mimo że Siri kilkakrotnie zademonstrowała mi, iż największą zdobyczą, jaką się interesują, są drobinki zooplanktonu unoszące się wokół nas jak cząsteczki kurzu w pustej sali balowej. Podobne do poskręcanych stalaktytów korzenie kilowe sięgały kilkaset metrów w głąb fioletowej otchłani.
Wyspa znajdowała się w ruchu, o czym świadczyło delikatne falowanie wici. Dziesięć metrów w górze promienie słońca zalśniły w spienionym kilwaterze. Przez sekundę wydawało mi się, że się uduszę, gdyż ściśle przylegający do nosa i ust żel maski uniemożliwiał mi oddychanie równie skutecznie jak otaczająca mnie zewsząd woda, a potem nagle poczułem, jak moje płuca swobodnie napełniają się powietrzem.
– Głębiej, Merin – usłyszałem głos Siri.
Zamrugałem w zwolnionym tempie i dostrzegłem ją dwadzieścia metrów niżej, trzymającą się jedną ręką korzenia kilowego na granicy między ciepłymi, powierzchniowymi wodami i znacznie chłodniejszymi prądami głębinowymi. Pomyślałem o tysiącach metrów mrocznej otchłani, o stworzeniach, które mogą tam mieszkać, nie odkryte przez kolonistów, i poczułem, jak jądra chowają mi się w podbrzusze.
– Zejdź niżej.
Głos Siri zadźwięczał mi w uszach niczym bzyczenie owada. Wykonałem obrót i popłynąłem w dół. Siła wypychania nie była tu tak duża jak na Starej Ziemi, ale i tak nurkowanie wymagało wydatkowania dużej ilości energii. Zależnie od głębokości maska dawkowała mi odpowiednie porcje tlenu i azotu, ale wzrastający nacisk wody dawał mi się poważnie we znaki. Wreszcie przestałem poruszać nogami, chwyciłem się bocznego odrostu jednego z korzeni i pomagając sobie rękami przyciągnąłem się do Siri.
Unosiliśmy się obok siebie w półmroku. Siri wyglądała jak zjawa: długie włosy otaczały ją czarną chmurą, a jaśniejsze miejsca na jej ciele jarzyły się tajemniczo w błękitnozielonym, przyćmionym świetle. Wydawało się, że od powierzchni dzieli nas jakaś niewyobrażalnie wielka odległość. Rozszerzające się “V” kilwatera oraz położenie wici świadczyły o tym, że wyspa płynie coraz szybciej, kierując się ku nowym żerowiskom na dalekich wodach.
– Gdzie są…
Siri nie pozwoliła mi dokończyć.
– Szszsz! – syknęła i dotknęła medalionu. Wtedy je usłyszałem: krzyki, tryle, gwizdy, pomruki i nawoływania. Nagle głębiny wypełniła przedziwna muzyka.
– Jezu… – westchnąłem, a ponieważ Siri włączyła translator, moje westchnienie zostało nadane jako krótki gwizd zakończony donośnym trąbnieciem.
– Witajcie! – zawołała Siri, a translator natychmiast nadał powitalny sygnał, przypominający przenikliwy ptasi tryl, przechodzący pod koniec w ultradźwięki. – Witajcie! – powtórzyła.
Delfiny zjawiły się dopiero po kilku minutach. Były zaskakująco, wręcz niepokojąco duże. W słabym oświetleniu ich ciała sprawiały wrażenie oleisto śliskich i bardzo umięśnionych. Szczególnie dorodny osobnik przepłynął nie dalej niż metr od nas, w ostatniej chwili odwracając się na bok, tak że jego biały brzuch przesunął się przed naszymi oczami niczym ściana. Dostrzegłem małe czarne oko, które przyglądało mi się badawczo. Nieznaczne poruszenie szerokiej płetwy ogonowej wywołało tak wielkie turbulencje, że nie mogłem mieć żadnych wątpliwości co do siły zwierzęcia.