Читаем Hyperion полностью

– Jezu, Mike, to chyba nielegalne? – wykrztusiłem, kiedy mój przyjaciel wyjął z plecaka matę grawitacyjną.

Znajdowaliśmy się na wyspie numer 241, gdyż taką właśnie romantyczną nazwę nadano skrawkowi wulkanicznego gruntu, który wybrano jako miejsce, gdzie mogliśmy spędzać wolne dni. Wyspa numer 241 leżała w odległości niespełna pięćdziesięciu kilometrów od najstarszej osady na planecie, lecz dla nas mogło to być równie dobrze pięćdziesiąt lat świetlnych. Kiedy na wyspie przebywali robotnicy lub członkowie załogi “Los Angeles”, miejscowe statki miały całkowity zakaz zbliżania się do brzegu. Co prawda koloniści dysponowali nielicznymi, mocno już przestarzałymi śmigaczami, lecz one także nie pojawiały się w okolicy. Na wydzielonym skrawku ziemi znajdowało się tylko kilka hoteli, plaża i wolnocłowy sklep z upominkami. Pewnego dnia, kiedy “Los Angeles” dostarczy na orbitę ostatnie elementy konstrukcyjne transmitera, a ten wreszcie zostanie uruchomiony, wyspa numer 241 stanie się wielkim centrum handlowo-turystycznym. Tymczasem jednak była to zapadła dziura z lądowiskiem dla promów orbitalnych i paroma nowo wzniesionymi budynkami z najpopularniejszego miejscowego budulca, czyli białego kamienia, po której kręcili się śmiertelnie znudzeni ludzie z obsługi. Mike zameldował, że nie będzie nas trzy dni, gdyż udajemy się na pieszą wędrówkę po najbardziej skalistym i najtrudniej dostępnym krańcu wyspy.

– Nie mam zamiaru włóczyć się po żadnych skałach! – zaprotestowałem. – Już lepiej zostanę na “L. A.” i podłączę się do symulatora.

– Zamknij się i chodź ze mną – odparł Mike, a ja, jak przystało na bóstwo niższe rangą, zamknąłem się i poszedłem za nim. Po dwóch godzinach męczącej wędrówki wśród porośniętych kolczastymi zaroślami ścian dotarliśmy do gładkiego języka zastygłej lawy położonego kilkaset metrów nad powierzchnią morza. Znajdowaliśmy się w pobliżu równika na niemal tropikalnej planecie, lecz w tym miejscu zimny wiatr dął z taką siłą, że trząsłem się jak galareta i nie trafiałem zębem na ząb. Zachodzące słońce przypominało krwistoczerwonego, rozmazanego kleksa, przesłoniętego ciemnymi cumulusami; szczerze mówiąc, nie miałem najmniejszej ochoty na spędzenie tej nocy pod gołym niebem.

– Schowajmy się gdzieś i rozpalmy ognisko – wyszczękałem z trudem. – Potem pokażesz mi, w jaki sposób ustawia się namiot na litej skale.

Mike usiadł, tam gdzie stał, i zapalił skręta.

– Zajrzyj do swojego plecaka, szczawiku.

Zawahałem się. Powiedział to zupełnie obojętnym tonem, ale ja wiedziałem już, że tak właśnie zachowuje się każdy żartowniś na sekundę przedtem, nim na niczego się nie spodziewającą ofiarę chluśnie kubeł zimnej wody. Wreszcie jednak zdecydowałem się postąpić zgodnie z jego radą. Na zawartość plecaka składały się kostki z pianogumy oraz kostium arlekina, łącznie z maską i dzwoneczkami.

– Co to… Czy ty… Czyś ty oszalał? – wykrztusiłem.

Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Burza mogła przejść na południe od nas, ale nie musiała. Daleko w dole fale roztrzaskiwały się z hukiem o pionowe skały. Gdybym potrafił odnaleźć w ciemności drogę powrotną, z pewnością nie oparłbym się pokusie, aby wrzucić Mike’a Osho do wody w charakterze pokarmu dla ryb.

– A teraz zobacz, co jest w moim – powiedział.

Najpierw ujrzałem kilka znajomych kostek z pianogumy, potem zaś trochę biżuterii, jaką wytwarza się ręcznie na Renesansie, kompas inercyjny, pióro laserowe, które każdy przestrzegający ściśle przepisów oficer pokładowej służby bezpieczeństwa mógłby łatwo uznać za broń, jeszcze jeden kostium arlekina – najwyraźniej przeznaczony dla osoby o bardziej korpulentnej sylwetce – oraz matę grawitacyjną.

– Jezu, Mike, to chyba nielegalne? – zapytałem, przesuwając dłońmi po skomplikowanym wzorze wiekowego dywanu.

– Nie zauważyłem tutaj żadnych celników – odparł z uśmiechem. – Wątpię też, czy tubylcy mają coś w rodzaju kontroli ruchu powietrznego.

– Tak, ale… – Umilkłem, po czym rozwinąłem matę do końca. Miała niewiele ponad metr szerokości i około dwóch metrów długości. Żywe niegdyś kolory mocno już przyblakły, ale włókna tworzące wzory sterujące lotem wyglądały niemal jak nowe. – Gdzie ją zdobyłeś? – zapytałem. – Działa jeszcze?

– Na Ogrodzie – powiedział Mike i zaczął pakować oba kostiumy oraz pozostały ekwipunek do swojego plecaka. – Jasne, że działa.

Перейти на страницу:

Похожие книги