Nade mną, wysoko w górze, szerokoskrzydły jastrząb Thomasa unosi się nad laguną na wstępujących prądach powietrznych, wypatrując fok swymi reagującymi na promieniowanie podczerwone oczami. Natura jest głupia, myślę, i siadam na miękkiej trawie. Przygotowała zupełnie nieodpowiednie dekoracje, a potem dorzuciła jeszcze ptaka, który szuka zdobyczy w martwych, zanieczyszczonych wodach w pobliżu szybko rosnącego miasta.
Pamiętam innego jastrzębia, którego widzieliśmy z Siri pierwszej nocy, kiedy znaleźliśmy się na tym wzgórzu. Pamiętam jego skrzydła błyszczące w świetle księżyca i niepokojący krzyk, który odbijał się echem od urwistych ścian, zdając się przeszywać ciemność otaczającą zewsząd niewielką wioskę, oświetloną jedynie kilkoma gazowymi latarniami.
Siri miała wtedy szesnaście… nawet niecałe szesnaście lat, i to samo światło księżyca, które padało na skrzydła krążącego w górze jastrzębia, nadawało jej nagiemu ciału kolor mleka. Łagodne wzgórki piersi rzucały delikatne, półkoliste cienie. Kiedy rozległ się donośny krzyk ptaka, oboje spojrzeliśmy w górę, a Siri powiedziała:
– “Nie słowik to i nie skowronek, tylko żałosny lament, co wbił się ostrym sztyletem w przerażającą pustkę twego ucha”.
– Słucham?
Byłem starszy od niej o ponad trzy lata, ale Siri znała świat książek, wierszy i dramatów, ja zaś znałem tylko gwiazdy.
– Nie bój się, młody kosmiczny żeglarzu – szepnęła i przyciągnęła mnie do siebie. – To tylko stary jastrząb Tom, który wyruszył na nocne łowy. Głupie ptaszysko. Wróć do mnie, kosmiczny żeglarzu. Wróć do mnie, Merin.
Właśnie wtedy “Los Angeles” pojawił się nad horyzontem i niczym niesiony wiatrem, rozżarzony węgiel, ruszył na zachód przez usiane nieznajomymi konstelacjami niebo Maui-Przymierza. Leżąc obok niej opowiadam, w jaki sposób funkcjonuje ogromny statek z napędem Hawkinga, który właśnie sunie nad naszymi głowami i świeci odbitym blaskiem słońca. Przez cały czas moja ręka przesuwa się w tę i z powrotem po jej atłasowej, jakby naelektryzowanej skórze, na ramieniu zaś czuję ciepło przyśpieszonego oddechu dziewczyny. Przytulam twarz do jej szyi, sycąc się słodkim zapachem włosów.
– Siri… – szepczę ponownie i tym razem nie wyczuwam w tym żadnej niestosowności. W dole, poniżej szczytowej wypukłości i poza zasięgiem cienia rzucanego przez biały grobowiec, tłum niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Chcieliby, żebym jak najprędzej wszedł do środka, do chłodnej pustki, która zastąpiła ciepłą obecność Siri. Chcą, żebym wreszcie się z nią pożegnał, gdyż wówczas będą mogli rozpocząć uroczystości, otworzyć na oścież wrota transmiterów i przyłączyć się do oczekującej ich niecierpliwie Sieci.
Do diabła z tym wszystkim. I do diabła z nimi.
Wyrywam źdźbło trawy i ssę jego słodki koniec, wpatrując się w horyzont w oczekiwaniu na pojawienie się pierwszych wędrujących wysp. Jest jeszcze wcześnie i cienie są bardzo długie. Dzień niedawno się zaczął. Posiedzę tu jeszcze trochę, żeby powspominać.
Będę wspominał Siri.
Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, była chyba ptakiem. Na twarzy miała maskę ozdobioną różnokolorowymi piórami. Kiedy ją zdjęła, żeby przyłączyć się do chaotycznego kadryla, blask pochodni zalśnił w jej ciemnokasztanowych włosach. Miała mocno zaróżowione policzki i nawet z mojego dość odległego miejsca w tłumie mogłem dostrzec zdumiewającą zieleń jej oczu, kontrastującą z łagodnymi barwami twarzy i włosów. Ma się rozumieć, była to Noc Zabaw. Pochodnie płonęły żywo w dość mocnym wietrze nadlatującym od strony portu, a dźwięki fletów, które przygrywały przepływającym w pobliżu wyspom, z trudem docierały do naszych uszu, przytłumione szumem fal i skrzypieniem takielunku. Siri miała niespełna szesnaście lat, a jej uroda płonęła jaśniej od każdej z pochodni oświetlających zatłoczony plac. Przepchnąłem się między ludźmi i podszedłem do niej. Dla mnie było to pięć lat temu. Dla nas było to ponad sześćdziesiąt pięć lat temu. Wydaje mi się, że było to nie dalej niż wczoraj.
Nie, to wszystko idzie nie tak, jak trzeba.
Od czego powinienem zacząć?
– Może byśmy tak coś zerżnęli, szczawiku? – zaproponował Mike Osho.
Niski i niemal kwadratowy, o twarzy przypominającej karykaturę oblicza Buddy, był wówczas dla mnie bogiem. Wszyscy byliśmy bogami: długowieczni, jeśli nie wręcz nieśmiertelni, dobrze opłacani, jeśli nie wręcz bogaci. Hegemonia uznała nas za godnych tego, by stanowić załogę jednego z bezcennych statków zdolnych do dokonywania skoków przez nadprzestrzeń, wiec czy mogliśmy nie być bogami? Tyle że Mike – genialny, żywy jak srebro, niepokorny Mike – zajmował w statkowym panteonie nieco wyższe miejsce od młodego Merina Aspica.
– Bez szans – odparłem.