Читаем Hyperion полностью

Ponownie przyłożyłam kamerę do oka i włączyłam odtwarzanie, by przy największym powiększeniu odczytać kod wystukiwany na klawiaturze. Jednocześnie szarpnęłam za wypustkę w kurtce – wypustka była w rzeczywistości krawędzią czerwonego, dość obszernego kapelusza, który pośpiesznie wsadziłam na głowę, wbijając go sobie niemal na uszy. Moja kurtka także zmieniła kolor na czerwony, ja zaś włożyłam do ust i połknęłam kapsułkę melaniny, której niewielki zapas zawsze noszę przy sobie. Idąc przez plac zleciłam komlogowi ustalenie lokalizacji transmitera, którego dziewięciocyfrowy kod odczytałam za pomocą kamery. Wiedziałam, że pierwsze trzy cyfry oznaczają planetę Tsingtao-Hsishuang Panna, w chwilę później zaś komlog poinformował mnie, że poszukiwany transmiter znajduje się w eleganckiej dzielnicy miasta Wansiehn, założonego jeszcze podczas Pierwszej Ekspansji.

Wpadłam do pierwszej wolnej kabiny i natychmiast przeniosłam się tam. Wyszłam na niewielki placyk wyłożony mocno już wytartymi płytami. Małe, orientalne sklepiki tłoczyły się jeden obok drugiego, a okapy upodabniających je do pagod dachów sięgały niemal do połowy wąskich uliczek, rozchodzących się we wszystkie strony. Większość ludzi, którzy tłoczyli się na placyku i przed wejściami do sklepów, była bez wątpienia potomkami pierwszych osadników, ale dostrzegłam wśród nich także sporo przybyszów z innych planet. W powietrzu unosił się zapach przypraw, nieczystości i gotowanego ryżu.

– Cholera… – szepnęłam. Obok znajdowały się jeszcze trzy kabiny transmiterów, wszystkie puste. Johnny mógł być już w zupełnie innej części Sieci.

Zamiast jednak od razu wrócić na Lusus, poświeciłam kilka minut na rozejrzenie się po placu i okolicznych uliczkach. Melanina przemieniła mnie w młodą czarnoskórą kobietę – albo mężczyznę, gdyż baloniasta czerwona kurtka, takiż kapelusz i polaryzujące okulary zdecydowanie utrudniały rozróżnienie płci – przechadzającą się niespiesznie i rejestrującą co ciekawsze widoki turystyczną kamerą.

Mała pastylka, którą rozpuściłam w drugim piwie Johnny’ego, zdążyła już zadziałać. Emitujące silne promieniowanie ultrafioletowe mikroorganizmy wisiały wszędzie w powietrzu – mogłam niemal wskazać miejsca, w których mój przystojniaczek głębiej odetchnął. Na ścianie jednego z budynków dostrzegłam jaskrawożółty odcisk ręki (w rzeczywistości był niewidzialny, ale moja kamera miała specjalny filtr, wzmacniający promieniowanie UV) i bezzwłocznie ruszyłam tropem mniej lub bardziej wyraźnych smug i plam, pozostawionych w miejscach, w których ubranie lub ciało Johnny’ego zetknęło się z murami, futrynami drzwi lub straganami.

Znalazłam go w kantońskiej restauracji dwie przecznice od placu. Zapachy były niezwykle apetyczne, ale powstrzymałam się przed wejściem do środka. Przez prawie godzinę włóczyłam się bez celu po okolicy, gapiąc się na stragany i sklepowe wystawy, aż wreszcie mój atrakcyjny cybryd opuścił knajpę, wrócił na placyk i wszedł do kabiny transmitera. Tym razem posłużył się zaprogramowanym chipem – czyli w grę wchodził niemal na pewno prywatny portal; kiedy Johnny zniknął, podjęłam dwie próby odszukania go za pomocą karty pilotującej. Tylko dwie, ponieważ posiadanie karty pilotującej jest surowo zabronione, a gdyby ktoś przyłapał mnie na tym, że jej używam, z pewnością kosztowałoby mnie to licencję detektywa, oraz ponieważ istniały spore szanse, iż trafię prosto do domu śledzonego przeze mnie pięknisia. Chyba sami rozumiecie, że znalazłabym się wtedy w dość niezręcznej sytuacji.

Tak się jednak nie stało. Wiedziałam, gdzie jestem, jeszcze zanim zdążyłam się dobrze rozejrzeć dokoła, gdyż na barkach poczułam znajomy ciężar zwiększonej grawitacji, w moje nozdrza zaś uderzył zapach oleju i ozonu. Byłam na Lususie.

Johnny przeniósł się do niezbyt dużej mieszkalnej wieży ulokowanej w jednym z Kopców Bergsona. Prawdopodobnie właśnie dlatego wybrał moją agencję – byliśmy sąsiadami mieszkającymi w odległości zaledwie sześciuset kilometrów od siebie.

Jednak nigdzie nie mogłam go dostrzec. Ruszyłam zatem zdecydowanym krokiem, aby nie wzbudzać zainteresowania systemów ochronnych, szczególnie uwrażliwionych na wszelkie skradanie się i przemykanie chyłkiem. Ani listy lokatorów, ani numerów na drzwiach, ani żadnych informacji dostępnych przez komlog. Tak na oko we Wschodnim Kopcu Bergsona mogło znajdować się jakieś dwadzieścia tysięcy mieszkań.

Promieniowanie ultrafioletowe słabło z każdą chwilą, ale dopisało mi szczęście, gdyż już za drugą próbą trafiłam na ślad. Johnny mieszkał w skrzydle o szklanej podłodze, w okolicy małego metanowego jeziorka. Na czytniku zamka znajdował się jeszcze świecący odcisk jego ręki. Za pomocą moich nielegalnych narzędzi wzięłam odczyt z zamka, po czym wróciłam do biura.

Przyszedł czas na podsumowanie osiągnięć: widziałam, jak mój klient jadł obiad w chińskiej restauracji, a potem wrócił do domu. Całkiem nieźle, jak na jeden dzień.

Перейти на страницу:

Похожие книги