Читаем Desiderium Intimum полностью

zaczerwienionymi, przekrwionymi oczami, w których płonęło w tej chwili tylko jedno,

jedyne uczucie... konsumującą go od środka, zatruwająca umysł nienawiść. - To ty ją

zabiłeś, skurwielu! Jesteś po ich stronie!

Dłoń Severusa mocniej zacisnęła się na różdżce, kiedy obserwował, jak chłopak

odkłada ciało i podnosi się na drżących nogach. Z jego oczu wyzierało coś, czego nie

można nazwać niczym innym, jak... szaleństwem.

*

Otaczała go cisza. I ciemność. I... zimno. Przeszywający, lodowaty chłód, który

wydawał się wbijać swoje pazury coraz głębiej i głębiej, rozrywając jego ciało na

kawałki i wpuszczając do środka pełzający, wijący się... strach.

Coś twardego przyciskało mu się do boku. Spróbował unieść powieki, ale wydawały

się zamarznięte, jakby na jego rzęsach osiadł szron. Dopiero po kilku próbach udało

mu się je rozkleić.

Otworzył oczy.

Pierwszym, co zobaczył, była... biała mgła. Poprzecinana nierównymi pęknięciami.

Zamrugał kilka razy, ale nie chciała zniknąć i dopiero wtedy zrozumiał... jego okulary

były zaszronione, a jedno szkło całkowicie popękane.

Podniósł wzrok wyżej. W powietrzu... coś się unosiło. Ciemne sylwetki. Krążące nad

nim niczym kruki. I w miarę, jak szron znikał pod wpływem ciepłego oddechu, widział

ich coraz więcej... i więcej... i więcej...

I jego otulone lodowym kokonem serce przestało na moment bić, kiedy nagle

uświadomił sobie, kim są...

To byli Dementorzy.

I wtedy, w jednym, wdzierającym się gwałtownie do płuc oddechu... Harry

przypomniał sobie wszystko.

67. Holding my last breath

You know i can't stay long

All i wanted to say was, "I love you and I'm not afraid"

Can you hear me?

Can you feel me in your arms?

Holding my last breath

Safe inside myself*

Były ich setki. Morze falującej czerni. A wśród nich Voldemort, zasysający ciemność

wokół siebie niczym czarna dziura.

I czekali na niego.

Strach był paraliżujący. Przypominał lodową powłokę, która pokryła jego ciało gęsią

skórką, ścisnęła płuca i zatrzymała bicie serca. Próbował z nim walczyć, ale nie był w

stanie się poruszyć, nie potrafił zrobić nawet kroku w ich stronę, ogarnięty panicznym

lękiem, którego nic nie potrafiło przezwyciężyć.

Chciał zawrócić. W tej jednej chwili niczego nie pragnął bardziej, niż powrócić do

komnat Severusa, zatonąć w jego ramionach i pozwolić mu... to rozwiązać.

Ale wiedział, że nie było już żadnego innego rozwiązania. Na wszystko było zbyt

późno.

Przygotowywał się do tej chwili przez całe życie. Wiedział, że w końcu nadejdzie.

Wszyscy mu o tym przypominali. Próbował udawać, że ma kontrolę nad swoim

życiem. Że nie musi tak być... Ale sam budował dla siebie iluzję. I tym boleśniejsze

było powrócenie do rzeczywistości.

To właśnie była jego droga. Wytyczona dla niego od dnia narodzin. Nie było już

czasu na wahanie, na odwrót, na zmianę decyzji. Wiedział, że to jedyny sposób, aby

Severus przeżył. Aby wszyscy przeżyli...

Z nadludzkim wysiłkiem zrobił pierwszy krok. Jakby jego nogi zapadły się głęboko w

ziemię, niczym w grząskie bagno i potrzebował całej siły woli, aby wyciągnąć z niego

stopę i postawić ją na ziemi.

A potem... potem wszystko przypominało sen. Jakby wydarzyło się w zupełnie innym

życiu. Jakby to nie on schodził ze wzgórza, witany przez coraz głośniej podnoszącą

się wrzawę i poruszenie pośród morza ciemnych sylwetek... które rozstępowały się

przed nim, usuwając się na boki niczym fale i pozostawiając pośrodku wąskie

przejście, na którego końcu czekał... Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

Kiedy Harry go ujrzał... wiedząc, że pomiędzy nimi nie ma niczego, co mogłoby go

przed nim ochronić... uderzenie było tak silne, że zatrzymał się mimowolnie, czując

jak jego serce opada aż do stóp. Próbował je podnieść, ale był zbyt sparaliżowany,

by to zrobić. Na dodatek blizna piekła go tak bardzo, jakby ktoś przykładał mu do

czoła rozżarzony pogrzebacz. Odruchowo przycisnął do niej dłoń, ale wiedział, że ból

nie ustąpi, opuścił więc rękę i przez chwilę po prosu stał, wpatrując się w Voldemorta

i usiłując odciąć się od wrzasków. I nie drżeć tak bardzo.

Musi... nie może okazać strachu. Tylko ich nim nakarmi. Dokładnie tego po nim

oczekują. Że będzie się bał. Że będzie przed nimi pełzał...

Zacisnął pięści. Czuł, jak paznokcie wbijają mu się w skórę, ale ból był otrzeźwiający.

Wciąż jeszcze żył. Czuł. Wciąż miał kontrolę nad tym, co się dzieje. Jeszcze go nie

dostali...

Ruszył dalej, ignorując unoszące się wokół krzyki. Widział skierowane ku sobie,

wykrzywione nienawiścią twarze. Otoczyła go kakofonia wrzasków, ryku i

przekleństw. Do jego uszu docierały strzępy gróźb i obietnic tego, co się z nim stanie,

kiedy tylko Czarny Pan już z nim skończy i im go odda. Wśród twarzy dostrzegał

kilka, które znał. Rodzeństwo Carrow, Dołohow, Yaxley, Greyback...

Próbował iść prosto i nie zwracać na nich uwagi, ale wciąż go popychali i szturchali.

Coraz agresywniej. Jakby próbowali go zaszczuć, sprawdzić jego granice. Czuł się

jak owca wśród stada zdziczałych, wygłodniałych wilków, które nie mogą się

powstrzymać przed kłapaniem zębami, warczeniem i szarpaniem za kostki swojej

ofiary.

Перейти на страницу:

Похожие книги