Poskutkowało. Usłyszeli szczęk dwóch solidnych zamków i metalowe wrota uchyliły się trochę. Zobaczyli starszego mężczyznę z pepeszą w rękach, które tak drżały, że wszyscy uskoczyli pod ścianę.
- Alkoholik - wyrwało się Miszczukowi.
- Nie - odpowiedział Wasiak. - Spietrany tylko strasznie.
- Spokojnie, spokojnie - wtrącił się przewodnik. - Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej.
- Akurat. Szaber robicie.
- No i ciebie wyszabrujemy z tej pustej hali razem z pepeszą. Ot, i będziemy mieć zysk w Warszawie. W zoo będą cię pokazywać. Albo w cyrku.
Starszy człowiek wpuścił ich na balkon. To, co zobaczyli, wydało się zupełnie nieprawdopodobne. Poręcz balkonu była zabezpieczona workami z piaskiem. W luce pośrodku stał niemiecki karabin maszynowy i parę skrzynek amunicji. Do tego dwa mauzery, pepesza, którą zobaczyli przed chwilą, i spora kolekcja granatów.
- Nazywam się Józef Kolski - powiedział staruszek. - Ja zawsze trochę słabowałem na umyśle. No, durny jestem po prostu. Ale kazali pilnować tej hali i wytwórni filmów obok. Tylko jak? Samemu? No to dobrałem sobie tego Niemca, bo on tu był cieciem i wie, co gdzie jest. A tu szabrownicy, męty, partyzany różnej maści. Wszystko, panowie, tu jest i strzela po nocy. No to się okopaliśmy.
- Okopaliście się? - nie wytrzymał Miszczuk. - Na betonowym balkonie?
- No nie... Wzięliśmy i nasypali piasek do worków. Tu obok Niemce składali broń. Tośmy podpierdolili im karabin maszynowy i dwa mauzery. Pepesza jest moja, od władzy.
- I co? Nachodzili was? - spytał Wasiak.
- No tak. - Kolski wychylił się znad barykady. - O, tam. - Wskazał ręką. - Tam jeden leży.
Wszyscy wychylili się, żeby zobaczyć ciało. Kolskiemu trzęsły się dłonie z nerwów w takim stopniu, że mógłby służyć za naturalny młot pneumatyczny. Ledwie otworzył dwie puszki z radziecką tuszonką, którą poczęstował wszystkich.
Jedli łapczywie, nabierając tym, co kto miał. Bagnetem, amerykańskim nożem bojowym albo wręcz scyzorykiem. Tuszonka była znakomita.
- Tu fatalny dźwięk w tej hali. Jak się raz puści serię z tego ustrojstwa - wskazał niemiecki karabin maszynowy - to przez pół dnia już się nic nie słyszy.
- Domyślam się. - Miszczuk obserwował zwłoki faceta ubranego w angielski battledress, rosyjski hełm i buty wyjęte chyba z gnojowicy. Miał jeszcze biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Dość czystą. - Nie chowacie ciał?
- Chowamy - odparł Kolski. - Jak się więcej uzbiera. Dla jednego nie opłaca się kopać w parku - nagle przerwał i rzucił pozornie bez związku: - Panie, tu są duchy! Nie śmiejcie się.
- Nie zamierzamy się śmiać. - Miszczuk nareszcie syty, choć brakowało mu chleba, zapalił camela. - My właśnie w sprawie tych „duchów” przyszliśmy.
Grunewald skinął na Kugera.
- No to chodźmy do tej wytwórni filmów, o której mówił Winterbaum.
- To krok stąd.
Grunewald zapłacił rachunek za wykwintny deser w restauracji Jahrhunderthalle i wyszli na zewnątrz. Alejki zaprowadziły ich do bocznego wejścia. Zawsze korzystali z bocznych wejść. Łatwiej było się dowiedzieć faktów u mniej ważnego ciecia. I tak też się stało. Spotkali jakiegoś fagasa w kiepskim garniturze. Siedział na malutkim krzesełku i studiował zadrukowaną kartkę papieru.
- Jesteśmy z policji kryminalnej.
- Z kripo?
- Tak. - Pokazali legitymacje.
- To wchodźcie. - Machnął papierem, nad którym ślęczał. - Właśnie dostałem powołanie do wojska. Jutro już mnie tu nie będzie.
- No to gratulujemy - odparł Grunewald. - Zmiażdży pan Polaków!
- A ja panu współczuję - dodał Kuger. - Zupełnie szczerze życzę panu szczęścia. Niech pan przetrwa tę wojnę, i następną, i następną. A potem jeszcze jedną.
- To będzie wiele wojen?
- Nie wiem. Albo wiele, albo jedna wielka, światowa.
- Tak jak w 1914?
- Myślę, że gorzej. Teraz tamci lepiej zagrają. Trochę się nauczyli.
- Milcz, defetysto! - warknął Grunewald. - Za chwilę będziemy mogli zakrzyknąć: „Warszawa jest nasza!”.
Kuger uśmiechnął się lekko.
- Żeby tylko potem oni nie krzyczeli: „Breslau jest nasz!”. Żeby się tak nie stało, Panie Boże. Ja naprawdę kocham to miasto.
- Milcz! - Wściekły Grunewald zwrócił się do ciecia: - Widział pan tę zbrodnię?
- No widziałem, ale to nie żadna zbrodnia.
- A co?
- No, jeden facet się po prostu zachlastał.
Kuger bezczelnie przysiadł na krzesełku ciecia, Grunewald oparł się o ladę. Osuszył chusteczką czoło. Coraz mniej mu się ta sprawa podobała.
- Jak było?
Cieć potarł brodę.
- No, normalnie. Przyszedł żołnierz. Żadna szarża, miał karabin na ramieniu, a oficerom przecież nie dają tego do noszenia. Ja tam się na stopniach wojskowych nie znam...
- No to zaraz się pan nauczy - przerwał mu Kuger, wskazując na jego kartę mobilizacyjną. - A wie pan, jak jest po polsku: „Nie strzelać! Poddaję się!”?
- Natychmiast przestań! - ryknął Grunewald. - Zaraz nas aresztują!
- Nas? Kto? Przecież to my jesteśmy policją. - Kuger roześmiał się. - Mnie nic nie zrobią. Nawet skuć kajdankami się mnie nie da. - Pomachał kikutem ręki.
- Wiesz kto!
Grunewald spojrzał na ciecia.
- Proszę nam pokazać miejsce zbrodni.
- Oczywiście. Ale to naprawdę żadna zbrodnia. Odbiło mu.