Z pogrążonej w cieniu paszczy wąwozu wyłania się kolumna, wjeżdża na pętlę drogi, prezentując prawe burty jak na defiladzie, maszyny są wyraźnie widoczne na tle osłonecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wieżyczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, węsząca zagrożenie. Za beteerem dwunastokołowy ural, skrzynia ładunkowa zakryta plandeką, jakieś trzydzieści metrowy za nim następny, za nim jeszcze jeden. Dalej tęponosy dziesięciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymiące spalinami, świszczące hydrauliką, potężne, dwustukonne, nie jakieś tam zwykłe ciężarówki, nie jakieś byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budzące respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzymałości osi wyładowane tym, czym wojna się karmi, bez czego wojnie się nie obejść. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakręcają po serpentynie, defilują, tym razem prezentując zastawie lewe burty, ubłocone mieszaniną pyłu pustyń i śniegów Hindukuszu. Prowadzący beteer jest już sto metrów od KPP i przypłaszczonego do skał posterunku Afgańczyków.
Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi się jeszcze zimniej. W uszach czuje nagły ucisk, tętnienie, przechodzące w natrętny owadzi brzęk, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. I nagle wie. Nagle ma pewność. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy miał pewność.
– Duchy… – szepcze nagle. Wałun odwraca się.
– Że co? Pasza?
– Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!
Na drodze nagły rozbłysk, dym, krzyki na zastawie głuszy rwąca uszy eksplozja. Rąbnięty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopnięta dziecięca zabawka. Huk, huk, zbocze za drogą rozkwita dymami, w dół, ku kolumnie, wlokąc smugi jak indiańskie strzały, lecą pociski z granatników. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferkę, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, płonie jak pochodnia.
Zastawa budzi się z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzenia łomoce PKM, otwierają ogień kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie się w dłoniach, kolba tępo łupie w ramię. Obok strzela Zima, łuski sypią się gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje długimi seriami. Strzela już cała zastawa, każdy blokpost, każde stanowisko, strzela każda lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzelać. Rwane kulami zbocze wąwozu za drogą rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusić ich do ziemi! Przydusić do ziemi duszmanów z RPG i bazookami, nie pozwolić im bezkarnie walić do kamazów konwoju.
– Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo ktoś z tyłu, z położonego wyżej posterunku. – Ka-pe-pe!
Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.
Eksploduje maz, wybucha cysterna, płonąca ropa zalewa drogę, ogień dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje człowiek, cały w ogniu, pada ścięty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smród dusi i dławi. W dymie błyski wystrzałów, eksplozje pocisków z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i afgański bunkier, niknie konwój pod ostrzałem, dym kuta je i kryje. Lewart ociera łzawiące oczy. Nie strzela, nie widząc. Wałun klnie.
– Nie widzę! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widzę, bladź!
Z dołu, od płonącej ropy, płyną fale gorąca i nafcianego smrodu.
Z tyłu nagle krzyk, stuk i zgrzyt butów, rwący się, młodzieńczy, szczeniacki głos starleja Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mrożącą krew pewnością Lewart, za sekundę zrobi coś nieprawdopodobnie głupiego. Szczeniacko i morderczo głupiego.
– Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mną!
Nie wierzę, pomyślał. Nie wierzę.
– Plutoooon! Za mną! Na pomoc naszym! Wpieriooood!
– Pojebało go… – stęknął ze złością i rozpaczą Wałun. – Myśli, że co tu, kurwa, jest, Łuk Kurski?
Żołnierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukryć. Wszyscy. No, może nie wszyscy. Pobiegli. Za starlejem.
– Siedź, Pasza – wydyszał Wałun, żelaznym chwytem osadzając i ściągając Lewarta do okopu. – Siedź! Kirylence odbiło, ale ty nie wariuj! Siedź! I ty też siedź, Michaił! Siedź tam na dupie! A ty, Zima, dokąd? Dokąd, twoju mać! Stуj! Stуj, mówię!
Zima nie posłuchał. Pluton, nawet jeśli niecały, wyszedł z ukryć. Za starlejem Kirylenką. Na rozkaz.
A duszmani, taka ich mać bladź, tylko na to czekali.
W zastawę rąbnęły seriami dwa DSzK, z grani i ze żlebu, zadudniły tępo, dah-dah-dah-dah-dah, pociski przeryły przedpole, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi.