Obaj dowódcy stali na dziedzińcu świątyni przed wejściem do domostwa człowieka, którego od dawna szukali: świętego pira, Al-Szausiego. Na ścianie domu wyrytych było pięć symboli: wąż, topór, grzebień, skorpion i niewielka ludzka figurka. Obok widniał misternie wyrzeźbiony arabski napis: „Bóg. Nie ma bóstwa prócz Niego, Żywego, Wiecznego. Wszystko do Niego należy, co jest w niebiesiech i na ziemi”.
Turek spojrzał na krzyżowca i powiedział po arabsku:
— To werset Tronu Drugiej Sury Koranu.
Krzyżowiec znał ten słynny fragment. Słyszał go z ust zarzynanych Saracenów, słuchał wieczorami z ust rozmodlonych branek arabskich. Nie przejął się jednak wzniosłą świętą inskrypcją, która miała chronić i błogosławić dom Al-Szausiego, tak jak nie przejął się przed rokiem bizantyjskim Bogiem, kiedy w poszukiwaniu łupów bezcześcił i brukał świątynie w Konstantynopolu.
Weszli do domu. Dwaj żołnierze tureccy zatarasowali drzwi, aby nikt się nie mógł wymknąć, pozostali ruszyli na poszukiwanie świętego starca. Zamiast niego przynieśli dwa zwinięte dywany, które poruszały się gwałtownie. Rozwinęli je i pod nogami dowódców ukazała się zrozpaczona trzynastoletnia może dziewczynka i nieco starszy od niej młodzieniec — dzieci poszukiwanego, który zbiegł na pustynię.
Dowódca krzyżowców bez słowa rzucił się na dziewczynkę powalił ją na nierównej, kamiennej posadzce i po krótkiej chwili zdobył swój kolejny wojenny łup. Brat dziewczynki powiedział coś o ojcu i zemście. Gwałciciel widział w świetle kaganka kilka skorpionów, które wypełzły z jakiejś rozbitej glinianej stągwi. Nie bał się ich, przeciwnie — obecność tych groźnych stworzeń rozpalała dodatkowo jego namiętność. Wokół krzyczeli podnieceni mężczyźni, śmierdziała oliwa, tańczyły cienie na ścianach. Nasycony krzyżowiec podjął decyzję: dzieci najwyższego kapłana szatańskiej sekty zostaną przykładnie ukarane. Kazał obnażyć brzuch chłopca i dziewczyny. Uniósł swój miecz, swego wiernego towarzysza w walce
XII
Upał wzmógł się w poobiedniej porze, ale, o dziwo, ani Mock, ani Anwaldt zdawali się go nie odczuwać. Temu drugiemu dokuczał natomiast ból dziąsła, z którego przed godziną dentysta wyrwał korzeń.
Obaj siedzieli w Prezydium Policji w swoich gabinetach. Łączyło ich jednak nie tylko miejsce — myśli obu zaprzątała również wspólna sprawa. Znaleźli mordercę — był nim Kemal Erkin. Obaj potwierdzili swoje pierwsze, jeszcze intuicyjne, podejrzenia, powzięte pod wpływem prostej asocjacji: skorpion wytatuowany na dłoni Turka — skorpiony w brzuchu baronówny — Turek jest mordercą. Ten wniosek po ekspertyzie Hartnera zyskiwał coś, bez czego każde śledztwo byłoby błądzeniem we mgle — motyw: zabijając Mariettę von der Malten Turek pomścił zbrodnię sprzed siedmiu wieków, którą na dzieciach Al-Szausiego, przywódcy sekty jezydów, popełnił w roku 1203 przodek barona, krzyżowiec Godfryd von der Malten. Jak powiedział Hartner, nakaz zemsty przekazywano z pokolenia na pokolenie. Rodziła się jednak wątpliwość: dlaczego dokonano jej dopiero teraz, po siedmiuset latach? Aby ją rozwiać i zamienić podejrzenia w niezachwianą pewność, należało odpowiedzieć na pytanie, czy Erkin był jezydą?
Pozostawało ono, niestety, bez odpowiedzi, dopóki o Erkinie nie było wiadomo nic więcej poza nazwiskiem, narodowością i bełkotem grubego Konrada „on się u nas uczy”. To mogło oznaczać, że Turek odbywa we wrocławskim gestapo coś w rodzaju stażu, praktyki. Jedno było pewne: domniemanego mordercę należało ująć, używając wszelkich możliwych środków. I przesłuchać. Też przy zastosowaniu wszelkich możliwych środków.