Zastrzeżeń wobec całej sytuacji nie miał również ów posterunkowy, Kurt Smolorz. W lot pojął racje Mocka, zwłaszcza że odnosiły się one bardzo konkretnie także do jego kariery. Obaj bandyci znaleźli się w pewnym zaprzyjaźnionym burdelu, gdzie przykuci kajdankami do łóżek poddani zostali troskliwej opiece sanitarnej. Po tygodniu rekonwalescencji Mock sprecyzował swe warunki: zażądał sporej sumy tysiąca dolarów dla siebie i pięciuset dla Smolorza. Nie wierzył w niemiecką walutę trawioną wtedy śmiertelną chorobą inflacji.
W zamian zaproponował Wirthowi, że przymknie oko na wymuszanie haraczu od przemytników, którzy — spławiając swe trefne towary do Szczecina — zatrzymywali się we wrocławskim porcie rzecznym.
Do bezwarunkowego przyjęcia tych propozycji skłonił Wirtha argument natury sentymentalnej. Otóż Mock postanowił rozdzielić nierozłącznych towarzyszy i zapewnił Wirtha, że — w wypadku niedostarczenia na czas pieniędzy — Zupitza zostanie oddany w ręce sprawiedliwości. Drugim ważnym argumentem była perspektywa spokojnego, ustatkowanego życia zamiast dotychczasowej tułaczki. Po dwóch tygodniach Mock i Smolorz byli ludźmi zamożnymi, natomiast wyrwani spod topora kata Wirth i Zupitza wkroczyli na ziemię nieznaną, ugór, który szybko zagospodarowali we właściwy sobie sposób.
Tego wieczora ochoczo pili ciepłą wódkę w knajpie Gustava Thiela przy Bahnhofstrasse. Mały człowieczek o lisiej, poprzecinanej bliznami twarzy i towarzyszący mu kwadratowy, milczący Golem tworzyli parę dość niezwykłą. Niektórzy z gości śmiali się z nich ukradkiem, jeden ze stałych bywalców zupełnie się nie krępował i otwarcie okazywał swe rozbawienie. Grubas o różowej, pomarszczonej skórze co chwilę wybuchał śmiechem i wyciągnął w ich stronę tłusty paluch. Ponieważ nie reagowali na jego zaczepki, uznał, że są tchórzami. A niczego tak nie lubił, jak dręczyć ludzi strachliwych.
Wstał i ciężko wciskając stopy w wilgotne deski podłogi, ruszył ku swoim ofiarom. Stanął przy ich stoliku i roześmiał się chrapliwie:
— No co, mały… Napijesz się z dobrym wujkiem Konradem?
Wirth nawet na niego nie spojrzał. Spokojnie rysował palcem dziwne figury na mokrej ceracie. Zupitza w zamyśleniu obserwował ogórki kiszone pływające w mętnej zawiesinie. Wreszcie Wirth zwrócił oczy na Konrada. Nie z własnej woli: grubas ścisnął go za policzki i przytknął mu do ust butelkę wódki.
— Odchrzań się ode mnie, ty gruba świnio! — Wirth z trudem tłumił kopenhaskie wspomnienia.
Grubas zamrugał z niedowierzaniem i chwycił Wirtha za klapy marynarki. Nie zauważył olbrzyma podnoszącego się ze swego miejsca. Zadał cios głową, który jednak nie osiągnął swego celu, gdyż między głową napastnika a twarzą niedoszłej ofiary znalazła się otwarta dłoń Zupitzy, w którą trafiło atakujące czoło. Ta sama dłoń chwyciła grubasa za nos i pchnęła na kontuar. Wirth tymczasem nie próżnował. Wskoczył za bar, chwycił przeciwnika za kołnierz i przycisnął jego głowę do lady mokrej od piwa. Ten moment wykorzystał Zupitza. Rozwarł ramiona i gwałtownie je zacisnął. Między jego pięściami znalazła się głowa napastnika, dwa ciosy z obu stron zmiażdżyły skronie, sadza zasypała oczy. Zupitza ujął pod pachy bezwładne ciało, Wirth zaś torował mu drogę. Obecni w knajpie oniemieli ze zgrozy. Nikt się już nie śmiał z osobliwej pary. Wszyscy wiedzieli, że Konrad Schmidt nie ulega byle komu.
W celi nr 2 więzienia śledczego w Prezydium Policji ustawiono niecodzienny sprzęt — dentystyczny fotel, który na oparciu dla rąk i nóg zaopatrzony był w skórzane pasy z mosiężną sprzączką. W tej chwili pasy mocno opinały potężne, tłuste kończyny siedzącego w nim człowieka, który był tak przerażony, że omal nie połknął knebla.
— Czy wiecie, panowie, że każdy sadysta najbardziej boi się innego sadysty? — Mock spokojnie wypalał papierosa. — Spójrz, Schmidt, na tych ludzi — wskazał na Wirtha i Zupitzę — to są najokrutniejsi sadyści w Europie. A wiesz, co oni najbardziej lubią? Nie dowiesz się tego, jeśli będziesz ładnie odpowiadał na moje pytania.
Mock dał znak Smolorzowi, aby wyjął knebel z ust Konrada.
Więzień oddychał ciężko. Anwaldt zadał mu pierwsze pytanie:
— Co zrobiłeś podczas przesłuchania Friedlanderowi, że przyznał się do zabicia Marietty von der Malten?
— Nic, po prostu bał się nas i już. Powiedział, że ją zabił.
Anwaldt dał znak duetowi. Wirth pociągnął w dół żuchwę Konrada, Zupitza włożył w szczękę żelazny pręt. Górną jedynkę ścisnął małymi kombinerkami i złamał ją na pól. Konrad krzyczał prawie pół minuty. Potem Zupitza wyjął pręt. Anwaldt ponowił pytanie.
— Przywiązaliśmy do kozetki córkę Żyda. Walter powiedział, że ją zgwałcimy, jak się nie przyzna, że zaciukał tamtą w pociągu.
— Jaki Walter?
— Piontek.
— I przyznał się wtedy?
— Tak. Po cholerę on o to pyta? — Konrad zwrócił się do Mocka — Przecież to dla pana…
Nie zdążył dokończyć. Mock wpadł mu w słowo:
— A i tak zerżnąłeś tę Żydówkę, co Schmidt?