— Nie płacz, Hans — powiedział Forstner troskliwym tonem. — Po prostu uratowałeś swoje życie. Ja zresztą uratowałem też moje.
Kurt Wirth i Hans Zupitza wiedzieli, że Mockowi nie mogą odmówić. Ci dwaj bandyci, przed którymi drżał cały przestępczy Wrocław, mieli wobec „dobrego wujka Eberharda” podwójny dług wdzięczności: po pierwsze, uchronił ich od stryczka, po drugie pozwolił uprawiać popłatny proceder, który stał w skrajnej sprzeczności z obowiązującym w Niemczech prawem. W zamian za to żądał od nich czasami tego, co umieli robić najlepiej.
Wirth poznał Zupitzę dwadzieścia lat temu, w 1914, na frachtowcu „Prinz Heinrich”, kursującym pomiędzy Gdańskiem a Amsterdamem. Zaprzyjaźnili się bez zbędnych słów — Zupitza był niemową.
Sprytny, o dziesięć lat starszy, niewysoki i szczupły Wirth wziął pod opiekę dwudziestoletniego, niemego olbrzyma i decyzji tej nie żałował już po miesiącu, kiedy Zupitza po raz pierwszy uratował mu życie. Było to w pewnej kopenhaskiej tawernie. Trzej pijani włoscy marynarze zapragnęli nauczyć małego, chudego Niemca dobrych manier, czyli picia wina. Ta kulturalna edukacja polegała na wlewaniu Wirthowi do gardła galonów kwaśnego duńskiego sikacza. Kiedy leżał już upojony, Włosi uznali, że i tak tego Szwaba nie ucywilizują i lepiej będzie, aby taki ordynus zniknął na zawsze z powierzchni ziemi. Zaczęli tę decyzję wprowadzać w życie za pomocą rozbitych butelek, i wtedy do knajpy wszedł Zupitza, który przed chwilą omal nie rozwalił drewnianego wychodka, gdzie dopadł jedną z licznych kopenhaskich pocieszycielek marynarzy. Nie stracił jednak całej swej energii w jej ramionach. Po kilku sekundach Włosi przestali się ruszać. Na drugi dzień przesłuchiwany przez policję ponury kelner, którego wygląd niejednego by odstraszył, trząsł się jak galareta, próbując oddać niewprawnym językiem trzask pękającej skóry, brzęk szkła, jęki i charczenie. Kiedy Wirth doszedł do siebie, rozważył wszystkie za i przeciw i w Amsterdamie porzucił raz na zawsze zawód marynarza. Na stały ląd zszedł również nieodłączny Zupitza.
Nie zerwali jednak całkiem łączności z morzem. Wirth wymyślił nieznany wówczas w Europie sposób na życie: wymuszanie haraczu od portowych przemytników. Obaj tworzyli sprawnie działający mechanizm, w którym Wirth był mózgiem, Zupitza — siłą. Wirth prowadził z przemytnikami negocjacje; jeżeli okazywali się niepokorni — Zupitza ich porywał i mordował w wymyślony przez Wirtha sposób. Niebawem cala policja powojennej Europy szukała ich w dokach Hamburga i Sztokholmu, gdzie zostawiali okaleczone ciała ofiar, oraz w burdelach Wiednia i Berlina, gdzie wydawali góry coraz mniej wartych marek. Obaj czuli na plecach oddech pościgu. Przypadkowi wspólnicy coraz częściej zdradzali ich policji za nic nie warte obietnice. Wirth miał do wyboru: albo wyjechać do Ameryki, gdzie czekała na nich mafia, krwiożercza i bezwzględna konkurencja w procederze wymuszeń, albo znaleźć jakieś ciche i spokojne miejsce w Europie.
To pierwsze było bardzo niebezpieczne, to drugie — prawie niemożliwe, zwłaszcza że wszyscy europejscy policjanci chowali w kieszeniach fotografie obu bandytów, marząc o wiekopomnej sławie.
Nikt jej nie zdobył, natomiast jeden człowiek świadomie się jej wyrzekł. Był to wrocławski policjant, Kriminalkommissar Eberhard Mock, któremu w połowie lat dwudziestych podlegały tzw. sprawy obyczajowe w dzielnicy Borek. Było to krótko po niezwykłym awansie, jaki go spotkał. Wszystkie gazety pisały o błyskotliwej karierze czterdziestojednoletniego policjanta, który z dnia na dzień stał się jednym z najważniejszych ludzi w mieście — zastępcą szefa Wydziału Kryminalnego wrocławskiej policji, Muhlhausa. 18 maja 1925 roku w trakcie rutynowej kontroli domu publicznego przy Kastanien-Allee, Mock trzęsąc się ze zdenerwowania zwerbował z ulicy jakiegoś posterunkowego i wpadł z nim do pokoju, w którym duet Wirth & Zupitza mieszał się z damskim tercetem. Mock, obawiając się nieposłuszeństwa ze strony aresztowanych dla pewności ich postrzelił, zanim zdążyli wydostać się spod dziewczyn. Następnie wraz z owym posterunkowym związali ich i wywieźli wynajętą furmanką na Karłowice.
Tam na walach przeciwpowodziowych Mock przedstawił obu związanym i wykrwawiającym się bandytom swoje warunki: nie postawi ich przed oblicze sądu, jeśli osiedlą się na stałe we Wrocławiu i będą mu bezwzględnie posłuszni. Propozycję tę przyjęli bez zastrzeżeń.