Nigdy nie przypuszczał, że te olbrzymie owady wydają swymi skrzydłami taki dźwięk jak małe ptaki. Szerszenie rzuciły się najpierw ku odrutowanej żarówce, lecz po chwili zmieniły kierunek. Dziwnie podrygiwały w zatęchłym powietrzu i wraz z każdym drgnięciem opadały niżej. Wkrótce znalazły się w okolicach głowy Anwaldta, dokąd wabił je zapach miodu. Więzień starał się dzięki swej wyobraźni wydostać z kazamatów. Udało się.
Wyobraźnia odmówiła mu posłuszeństwa. Czuł lekki podmuch koło ust sklejonych wodą z miodem. Otworzył oczy i zobaczył szerszenia, który wyraźnie upatrzył sobie jego wargi. Dmuchnął w niego z całej siły. Szerszeń, pchnięty pędem powietrza, przysiadł na ścianie celi. Tymczasem drugi owad zaczął się kręcić wokół głowy. Anwaldt gwałtownie poruszał się wraz z krzesłem i rzucał głową na boki.
Szerszeń usiadł na jego obojczyku i wbił żądło w skórę. Więzień przycisnął go brodą i poczuł rozdzierający ból. Żuchwę i obojczyk połączyła sina, pulsująca opuchlizna. Zduszony owad wykrzywiał na posadzce swe czarno-żółte ciało. Drugi szerszeń oderwał się od ściany i ruszył do ataku — uparcie w stronę ust. Anwaldt przechylił głowę i owad zamiast trafić w usta, znalazł się na skraju oczodołu. Ból i opuchlizna rozlały się na całe lewe oko. Anwaldt szarpnął głową i wraz z krzesłem runął na beton. Ciemność zalała lewe oko. Potem prawe.
Wiadro lodowatej wody przywróciło mu świadomość. Standartenfuhrer odprawił pomocnika gestem ręki. Chwycił krzesło za oparcie i bez najmniejszego trudu przywrócił Anwaldta na powrót do pionu.
— Bojowy jesteś — z troską spojrzał na opuchniętą twarz więźnia.
— Dwa szerszenie cię zaatakowały i oba zabiłeś.
Skóra policjanta boleśnie napinała się na twardych kulach opuchlizny. Szerszenie jeszcze drgały na chropawej posadzce.
— Powiedz, Anwaldt — już wystarczy? Czy chcesz, żebym z powrotem poprosił o pomoc te agresywne stworzenia? Wiesz, że ja jeszcze bardziej się boję ich niż ty? Powiedz Anwaldt — już wystarczy?
Więzień potwierdził skinieniem głowy. Do celi wszedł gruby oprawca i postawił przed oficerem krzesło. Ten usiadł okrakiem, łokcie oparł na oparciu i patrzył przyjaźnie na swoją ofiarę.
— Dla kogo pracujesz?
— Dla Abwehry.
— Zadanie?
— Rozpracować polską siatkę szpiegowską.
— Dlaczego ściągnęli cię aż z Berlina? We Wrocławiu nie ma nikogo odpowiedniego?
— Nie wiem. Dostałem rozkaz.
Anwaldt słyszał obcy głos dobywający się z jego własnej krtani.
Każdemu słowu towarzyszył ból gardła i mięśni twarzy zesztywniałych między gulami ukąszeń na oku i szczęce.
— Proszę mnie rozwiązać — wyszeptał.
Standartenfuhrer patrzył na niego bez słowa. W inteligentnym oku zabłysło jakieś cieplejsze uczucie.
— Rozpracowujesz polski wywiad. A co mają z tym wspólnego baron von Kópperlingk i baron von der Malten?
— Na balu u barona von Kópperlingka był człowiek, którego śledziłem. A von der Malten nie ma związku ze sprawą.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Anwaldta zwiódł przyjazny wyraz twarzy oprawcy. Wciągnął do płuc gęste powietrze i wyszeptał:
— Nie mogę powiedzieć…
Gestapowiec śmiał się przez chwilę bezgłośnie, po czym rozpoczął osobliwy monolog. Pytania zadawał grubym głosem, odpowiadał sobie samemu drżącym falsetem:
— Kto cię zbił na balu u barona? Jakiś bydlak, panie oficerze.
— Boisz się tego bydlaka? Tak, panie oficerze. Ale szerszeni się nie boisz? Owszem, boję się panie oficerze. Jak to? Przecież dwa zabiłeś!
— Nawet bez pomocy rąk! Ach rozumiem, Anwaldt, dwa to za mało dla ciebie… Może być ich więcej…
Gestapowiec skończył basowo falsetową przeplatankę i powoli wraził niedopałek papierosa w opuchliznę na obojczyku.
Obcy głos omal nie rozerwał opuchniętego gardła. Anwaldt leżał na posadzce i krzyczał. Minutę. Dwie. Standartenfuhrer zawołał:
— „Konrad!”. Wiadro zimnej wody uciszyło więźnia. Oprawca zapalił nowego papierosa i rozdmuchał jego koniec. Anwaldt wpatrywał się z przerażeniem w żarzący się szpic.
— Nazwisko tego podejrzanego?
— Paweł Krystek.
Gestapowiec wstał i wyszedł. Po pięciu minutach wszedł do celi w towarzystwie znanego Anwaldtowi Turka.
— Kłamiesz, głupcze. Nikogo takiego nie było u barona, prawda? — zwrócił się do Turka, który włożywszy okulary przeglądał plik czarno-srebrnych zaproszeń. Kręcił przy tym głową, potwierdzając w ten orientalny sposób słowa gestapowca, który chciwie zaciągnął się ostatkiem papierosa.
— Zmarnowałeś mój czas i ośmieszyłeś moje metody. Sprawiłeś mi przykrość. Dokuczyłeś mi — westchnął i pociągnął kilka razy nosem. — Proszę się nim zająć. Może pan będzie skuteczniejszy.