Musiałaby zatem zawiązać pętle na grubej rurze kanalizacyjnej pod sufitem, a następnie trzymając się jej jedną ręką, założyć sobie pętlę na szyję.
Nagle usłyszał łopotanie firanki w oknie, przez które wchodził.
Przeciąg.
W drzwiach stał wielki, ciemny mężczyzna. Zamachnął się gwałtownie. Anwałdt uskoczył, nadeptując na jedwabną halkę leżącą na podłodze. Jego prawa noga podjechała do tylu, cały ciężar ciała spoczął na opuchniętej lewej pięcie: nie wytrzymała. Ugięła się lewa noga, Anwałdt pochylił się przed Turkiem. Ten splótł ręce i zadał cios od dołu — w brodę. Policjant runął na wznak do wielkiej wanny. Zanim zrozumiał, co się stało, zobaczył nad sobą twarz napastnika i ogromną pięść z kastetem. Cios w splot słoneczny odebrał mu oddech. Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc, charkot, noc, noc.
Lodowata woda przywróciła Anwaldtowi przytomność. Siedział całkiem nagi w celi bez okna, przywiązany do krzesła. Przypatrywali mu się dwaj mężczyźni w czarnych rozpiętych mundurach SS. Niższy z nich wykrzywiał długą, inteligentną twarz w grymas przypominający uśmiech. Przypominał mu gimnazjalnego nauczyciela matematyki, który robił podobne miny, gdy któryś z uczniów nie potrafił rozwiązać zadania.
Gestapowiec przeszedł się po celi, w której smród potu był prawie namacalny.
— Jest źle, Anwaldt, prawda? — wyraźnie czekał na odpowiedź.
— Tak… — wysapał skatowany. Język trafił w poszarpane resztki przedniego zęba.
— Wszyscy są źli w tym mieście — obszedł krzesło dookoła. — Taaak, Anwaldt. Co zatem robisz tu… w tym Babilonie, co cię tu przygnało?
Zapalił papierosa, a płonącą zapałkę przyłożył do ciemienia więźnia, który rzucił się z wraz z krzesłem; smród spalonych włosów zatykał oddech. Drugi oprawca, spocony grubas, zarzucił mu na głowę mokrą szmatę, która stłumiła ogień. Ulga nie trwała długo. Ten sam gestapowiec jedną ręką ścisnął mu nos, drugą zaś wepchnął szmatę do ust.
— Berlińczyku, jakie jest twoje zadanie we Wrocławiu? — powtarzał przytłumiony głos. — Wystarczy, Konrad.
Uwolniony od śmierdzącego knebla Anwaldt rozkaszlał się na długo. Szczupły gestapowiec cierpliwie czekał na odpowiedź. Nie otrzymawszy jej, spojrzał na swego pomocnika.
— Pan Anwaldt nie chce odpowiadać, Konrad. Widać czuje się bezpiecznie. Wydaje mu się, że jest chroniony. A kto go chroni? — rozłożył ręce. — Może Kriminaldirektor Eberhard Mock? Ale tu nie ma Mocka. Widzisz gdzieś Mocka, Konrad?
— Nie widzę, Herr Standartenfuhrer.
Szczupły schylił głowę i rzekł proszącym głosem:
— Wiem, wiem, Konrad. Twoje metody są niezawodne. Żadna tajemnica się nie ostanie, nie zatrze się w pamięci żadne nazwisko, gdy ty przesłuchujesz swoich pacjentów. Pozwól, abym ja wyleczył tego pacjenta. Mogę?
— Oczywiście, Herr Standartenfuhrer.
Uśmiechnięty Konrad wyszedł z celi. Standartenfuhrer otworzył starą, podniszczoną teczkę i wyjął z niej litrową butelkę oraz półlitrowy słoik. Zawartość flaszki — jakąś zawiesinę — wylał Anwaldtowi na głowę. Więzień poczuł na języku słodkawy smak.
— To woda z miodem, wiesz Anwaldt — oprawca sięgnął po słoik.
— A wiesz, co to jest? No już, już… Zaspokoję twoją ciekawość. Potrząsnął kilkakrotnie słoikiem. Dochodziło z niego niskie bzyczenie owadów. Anwaldt spojrzał: dwa szerszenie z wściekłością skakały na siebie i obijały się o ścianki słoika.
— Ojej, jakie to straszne potwory… — zawodził gestapowiec. Nagle wziął zamach i rozbił słoik o ścianę. Zanim zdezorientowane szerszenie zafurkotały w małej celi, więzień pozostał sam.