— Siadaj! — pokazał jej krzesło. — Teraz będziesz wykonywała zadania dla mnie. Wieczorem na tym przyjęciu masz dbać o to, aby wszystkie okna — a zwłaszcza balkonowe — były co najmniej uchylone. Rozumiesz? Potem będę miał dla ciebie inne zadania. Nazywam się Herbert Anwaldt. Od dzisiaj mi służysz, albo skończysz w rynsztoku! Rzucę cię na żer najgorszym alfonsom w tym mieście!
Zdawał sobie sprawę, że nie musiał tego mówić.
— Przynieś mi coś zimnego do picia! Najlepiej lemoniady!
Kiedy wyszła, wychylił głowę przez okno. Niestety — upał nie mógł wypalić jego wspomnień.
Policjant wstał i podszedł do uśmiechającej się Erny Stange. Zielone oczy pokryły się cieniutką błoną łez, kiedy z całej siły ją spoliczkował. Schodząc po schodach, słyszał jej stłumiony szloch. W głowie szumiała mu maksyma Samuela Coleridge’a: „Kiedy człowiek bierze swoje myśli za osoby i rzeczy, jest szaleńcem. Taka jest właśnie definicja szaleńca”.
Anwaldt siedział w swoim gabinecie w Prezydium Policji, delektował się chłodem, jaki tu panował i czekał na telefon od wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza, jedynego człowieka, któremu — zdaniem Mocka — mógł ufać. Małe okienko pod sufitem wychodziło na północ, na jeden z pięciu wewnętrznych dziedzińców policyjnego gmachu. Położył głowę na biurku. Głuchy sen trwał może kwadrans.
Przerwał go Smolorz, który zjawił się osobiście.
— Oto smoking i maska — rudy, tęgi mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. — A teraz ważna wiadomość: czarny mercedes z podanym przez pana numerem rejestracyjnym należy do barona Wilhelma von Kópperlingka.
— Dziękuję. Mock was nie przecenił. Ale skąd, do diabła, to wytrzasnęliście? — wskazał palcem na czarną, aksamitną maskę.
W odpowiedzi Smolorz położył palec na ustach i wycofał się z pokoju. Anwaldt zapalił cygaro i odchylił się na krześle. Założył ręce na kark i kilkakrotnie wyprostował całe ciało. Wszystko układało się w jednolitą całość. Baron von Kópperlingk spełnił największe marzenia Maassa, podsyłając mu piękną gimnazjalistkę. „Skąd o nich wiedział?” — zapisał na kartce.
Uruchomił pamięć i przywołał przed oczy kilka linijek z listu od Mocka: „… nieżyjący już Hauptsturmfuhrer SA Walter Piontek skwapliwie wykorzystał trop podsunięty przez barona Wilhelma von Kópperlingka (który — nawiasem mówiąc — ma wielu przyjaciół w gestapo)… Jeżeli ktoś znajdzie prawdziwych morderców, wówczas cała ogromna akcja propagandowa zostanie w angielskich czy francuskich gazetach całkowicie ośmieszona. Ostrzegam pana przed tymi ludźmi — są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa”.
Anwaldt poczuł przypływ dumy. Włożył maskę na twarz.
— Jeśli gestapo pozna cel mojego śledztwa, na pewno je przerwie, bojąc się ośmieszenia we Francji i w Anglii — mruczał, podchodząc do małego lustra wiszącego na ścianie. — Wydaje mi się jednak, że są w gestapo ludzie, którzy zechcą przerwać moje śledztwo z zupełnie innego powodu.
Aksamitna maska zasłaniała dwie trzecie twarzy. Zrobił błazeńską minę i klasnął w ręce.
— Może ich spotkam na balu u barona — powiedział głośno. — Czas na bal, asystencie Anwaldt!