Mock łapał się często na tym, że tragiczna wieść wywoływała u niego przewrotne myśli, a wstrząsający widok – rozbawienie. Kiedy zmarła w Wałbrzychu jego matka, pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to kwestia natury porządkowej: co zrobić ze starym, ogromnym tapczanem, którego nie można było wytaszczyć ani przez okno, ani przez drzwi. Na widok chudych, bladych łydek obłąkanego żebraka katującego szczeniaka koło dawnego Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49, ogarnął go głupi śmiech. Teraz także, kiedy Forstner pośliznął się na kałuży krwi pokrywającej podłogę salonki, Mock parsknął śmiechem. Koblischke nie spodziewał się po radcy takiej reakcji. Sam wiele widział w życiu, ale widok w salonce wprawił go po raz drugi w nerwowe drżenie. Forstner wyszedł z pomieszczenia, Mock rozpoczął oględziny.
Siedemnastoletnia Marietta von der Malten leżała na podłodze obnażona od pasa w dół. Gęste, popielate, rozpuszczone włosy nasiąkły krwią jak gąbka. Twarz wykrzywiona była jakby gwałtownym atakiem paraliżu. Girlandy jelit walały się po bokach rozciętego ciała. Rozdarty żołądek pokazywał nieprzetrawione resztki jedzenia. Mockowi zdawało się, że coś dostrzega w jamie brzusznej. Pokonując wstręt, pochylił się nad ciałem dziewczyny. Fetor był nie do zniesienia. Mock przełknął ślinę. Wśród krwi i śluzu poruszał się mały, ruchliwy skorpion.
Forstner wymiotował gwałtownie w ubikacji. Koblischke podskoczył śmiesznie, bo coś trzasnęło mu pod butem.
–
Rozejrzeli się dokładnie po kątach salonki i zabili jeszcze trzy skorpiony.
– Dobrze, że żaden z nich nas nie ukąsił – sapał ciężko Koblischke – bo leżelibyśmy teraz jak ten na korytarzu.
Kiedy upewnili się, że w wagonie nie ma więcej groźnych stworzeń, podeszli do drugiej ofiary, panny Francoise Debroux – guwernantki baronówny. Czterdziestoparoletnia kobieta leżała przerzucona przez oparcie kanapy. Podarte pończochy, żylaki na łydkach, podwinięta aż po pachy skromna sukienka z białym kołnierzykiem, rzadkie włosy uwolnione od staropanieńskiego koczka. Zagryzała zębami napuchnięty język. Na szyi zaciśnięty był sznur od zasłon. Mock obejrzał ze wstrętem trupa i z ulgą nie zauważył nigdzie skorpiona.
– Najdziwniejsze jest to – Koblischke wskazał na ścianę salonki obitą granatowym materiałem w błękitne paski. Między oknami wagonu widniał napis. Dwie linie dziwnych znaków. Radca kryminalny zbliżył ku nim twarz. Jeszcze raz przełknął ślinę.
– Tak, tak… – Koblischke zrozumiał go w lot. – Ktoś to napisał krwią…
Mock powiedział usłużnemu Forstnerowi, że nie życzy sobie być odwiezionym do domu. Szedł powoli w rozpiętym płaszczu. Czuł ciężar swoich pięćdziesięciu lat. Po dwóch kwadransach znalazł się wśród znanych domów. Przystanął w bramie jednej z kamienic na Opitzstrasse i spojrzał na zegarek. Czwarta. Zwykle o tej porze wracał z piątkowych „szachów”. Jednak nigdy owe rozkoszne „partyjki” nie zmęczyły go tak bardzo jak dzisiejsze przeżycia.
Kładąc się spać obok żony, nadsłuchiwał tykania zegara. Przed snem przypomniał sobie pewną scenę z młodości. Jako dwudziestoletni student przebywał w majątku dalekich krewnych pod Trzebnicą i flirtował z żoną zarządcy folwarku. W końcu po wielu nieudanych próbach umówił się z nią na schadzkę. Siedział na brzegu rzeki pod starym dębem, pewny, że dziś wreszcie nasyci się jej ponętnym ciałem. Paląc papierosa, przysłuchiwał się kłótni kilku wiejskich dziewczynek bawiących się po drugiej stronie rzeki. Okrutne istoty podniesionymi głosikami odpędzały kulawą dziewczynkę, nazywając ją kuternogą. Dziecko stało nad wodą i patrzyło w stronę Mocka. W wyprostowanej ręce trzymało starą lalkę, pocerowana sukienka falowała na wietrze, glina powalała świeżo wypastowane buciki. Mock uświadomił sobie, że przypomina mu ptaka z przetrąconym skrzydłem. Patrzył na dziewczynkę i nieoczekiwanie się rozpłakał.
Nie mógł stłumić płaczu i teraz. Żona mruknęła coś przez sen. Mock otworzył okno i wystawił na deszcz rozpaloną twarz. Marietta von der Malten była też kulawa i znał ją od dziecka.
W soboty Mock przychodził do Prezydium Policji o dziewiątej rano.
Portierzy, gońcy i wywiadowcy znacząco spoglądali po sobie, kiedy lekko uśmiechnięty, niewyspany radca uprzejmie odpowiadał na pozdrowienia ciągnąc za sobą smugę zapachu drogiej wody kolońskiej od Welzla. Ale w dzisiejszą sobotę nikomu nie przypominał owego zadowolonego z siebie policjanta, zwierzchnika łagodnego i wyrozumiałego. Już o ósmej wszedł do gmachu, trzaskając drzwiami. Wyprostował kilkakrotnie skrzydła parasola, rozsiewając wokół kropelki wody. Nie odpowiadając na „dzień dobry panu radcy” portiera i zaspanego gońca, wbiegł szybko po schodach. Noskiem buta zawadził o najwyższy stopień i omal się nie przewrócił. Portier Handke nie wierzył własnym uszom – po raz pierwszy usłyszał soczyste przekleństwo z ust Mocka.
– Oj, pan radca dzisiaj niełaskaw – uśmiechnął się do gońca Bendera.