Przy tym zajęciu zastał go podczas obchodu pielęgniarz Jurgen Kopp. Mimo że dyrektor Bennert nieoczekiwanie zwolnił go z dzisiejszego dyżuru, Kopp nie miał zamiaru opuszczać szpitala. Zamknął drzwi od pokoju Anwaldta i udał się na oddział w sąsiednim budynku. Tam usiadł przy stoliku z dwoma kolegami Frankem i Voglem i zaczął rozdawać karty. Skat był namiętnością, której oddawał się cały niższy personel szpitalny. Kopp zalicytował wino i wyszedł dupkiem żołędnym, aby ściągnąć tromfy. Nie zdążył jednak zabrać sztychu, gdy usłyszeli nieludzki ryk dobiegający przez ciemny dziedziniec.
– Ciekawe, który to drze ryja? – zamyślił się Vogel.
– To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło – roześmiał się Kopp. – Pewnie znów zobaczył karalucha.
Kopp miał rację, ale tylko częściową. To rzeczywiście krzyczał Anwaldt, lecz nie z powodu karalucha: po podłodze jego salki, śmiesznie podrygując długimi odwłokami, spacerowały cztery dorodne, czarne, pustynne skorpiony.
II
Madame le Goef, Węgierka o pseudofrancuskim nazwisku, wiedziała, jak zabiegać o wrocławskich klientów. Nie wydała ani feniga na prasowy anons czy reklamę, lecz przystąpiła do działań bezpośrednich. Ufając swej niezawodnej intuicji, wynotowała z książki telefonicznej oraz z księgi adresowej miasta Wrocławia około stu nazwisk. Następnie pewna szeroko ustosunkowana, luksusowa prostytutka zweryfikowała listę i okazało się, że przeważnie są to nazwiska bogatych mężczyzn. Oprócz tego madame sporządziła spis wrocławskich lekarzy oraz wykładowców uniwersytetu i politechniki. Wysłała im wszystkim dyskretne liściki w nie wzbudzających podejrzeń kopertach, informujące o powstaniu nowego klubu, w którym najbardziej wymagający panowie mogą spełnić swe pragnienia. Druga fala reklamy rozlewała się po męskich klubach, łaźniach parowych, cukierniach i teatrzykach variete. Sowicie nagradzani szatniarze i portierzy, w tajemnicy przed alfonsami, którzy ich opłacali za stręczenie swych dziewczyn, wsuwali gościom do rąk i kieszeni płaszczy pachnące kartoniki ozdobione rysunkiem apetycznej Wenus w czarnych pończochach i cylindrze.
Mimo świętego oburzenia prasy i dwóch spraw sądowych klub madame le Goef stał się sławny. Klientom służyło swymi wdziękami, na różne sposoby, trzydzieści dziewcząt i dwóch młodzieńców.
W salonie nie brakło też występów artystycznych. „Artystki” rekrutowały się z personelu salonu albo – co było częstsze – tutaj dawały gościnne, hojnie opłacane występy, tancerki zatrudnione na stałe w kabarecie „Imperial” lub w jakimś teatrzyku rewiowym. Dwa wieczory w tygodniu utrzymane były w stylu orientalnym (taniec nie tylko brzucha kilku „Egipcjanek”, które na co dzień występowały w kabarecie), dwa w klasycznym (bachanalia), jeden w rubasznie niemieckim (Heidi w koronkowych majtasach), jeden zaś zarezerwowany był dla specjalnych gości, którzy na ogół wynajmowali cały klub na dyskretne spotkania. W poniedziałki zakład był nieczynny. Niebawem wprowadzono telefoniczną rezerwację, a pruski pałacyk zwany „Nadślężańskim zameczkiem” w podwrocławskim Oporowie stał się sławny w całym mieście. Nakłady zwróciły się szybko, tym bardziej że madame nie była jedynym inwestorem. Lwią część wydatków poniosło wrocławskie Prezydium Policji. Tej instytucji koszty zwracały się nie tylko materialnie. Wszyscy więc byli zadowoleni, a najbardziej – okazjonalni i stali klienci. Tych ostatnich wciąż przybywało. Bo gdzież by indziej profesor orientalistyki Otto Andreae mógł gonić – uzbrojony w kindżał i w turbanie na głowie – bezbronną hurysę, aby ją posiąść wśród szkarłatnych poduszek, gdzież indziej dyrektor teatru miejskiego Fritz Rheinfelder mógł wystawiać swój tłusty grzbiet na słodkie ciosy butów do konnej jazdy, zadawane przez smukłą amazonkę?