Читаем Rzeźnia numer pięć полностью

Przyprowadzono ich znowu na obozową bocznicę kolejową. Przyjechali tu w dwóch wagonach. Odjeżdżali znacznie wygodniej, bo w czterech. Spotkali się tu znowu ze zmarłym włóczęgą. Leżał zamarznięty na kamień w zielsku koło toru. Zastygł w pozycji płodowej, nawet po śmierci usiłując dopasować się do innych, jak łyżeczka w pudełku. Tyle że tych innych nie było. Leżał pomiędzy niebem a szutrem nasypu. Ktoś ściągnął mu buty. Jego nagie stopy miały kolor sinożółty. To, że leżał martwy, było w jakiś sposób normalne. Zdarza się.

* * *

Przejazd do Drezna był fraszką. Trwał niecałe dwie godziny. Skurczone żołądki były pełne. Przez okienka wpadało do wagonów słońce i ciepłe powietrze. Dzięki Anglikom mieli też pod dostatkiem papierosów.

Przyjechali na miejsce o piątej po południu. Drzwi wagonów zostały otwarte, tworząc ramy, w których ukazało się miasto, jakiego większość Amerykanów nigdy nie oglądała. Linia dachów była wymyślna i zmysłowa, czarująca i absurdalna. Billy’emu kojarzyło się to z obrazkiem raju, jaki widział w szkółce niedzielnej.

Ktoś ze stojących za nim powiedział „Kraina Oz”. To byłem ja. Ja to powiedziałem. Jedyne miasto, jakie dotąd widziałem, to było Indianapolis w stanie Indiana.

* * *

Wszystkie inne większe miasta w Niemczech były bezwzględnie bombardowane i palone. W Dreźnie nie wybito ani jednej szyby. Codziennie rozlegał się piekielny ryk syren, ludzie schodzili do piwnic i słuchali tam radia. Samoloty zawsze leciały gdzie indziej: do Lipska, Chemnitz, Plauen i innych miast. Zdarza się

W Dreźnie nadal dziarsko posapywały kaloryfery. Dzwoniły tramwaje. Działały telefony. Światła zapalały się i gasły za przekręceniem kontaktu. Czynne były teatry i restauracje. I zoo. Przemysł na terenie miasta reprezentowało przetwórstwo żywnościowe, wytwórnie leków i papierosów.

Teraz, późnym popołudniem, ludzie wracali z pracy do domów. Byli zmęczeni.

* * *

Przez stalowy makaron torów na bocznicy kolejowej wędrowało ośmiu drezdeńczyków. Mieli na sobie nowe mundury. Zaledwie wczoraj złożyli przysięgę wojskową. Byli wśród nich chłopcy i dobrze już podstarzali mężczyźni oraz dwaj weterani, podziurawieni jak sita na froncie wschodnim. Kazano im pilnować stu amerykańskich jeńców wojennych, którzy mieli być zatrudnieni jako robotnicy kontraktowi. W oddziałku znajdował się dziadek i jego wnuk. Dziadek był architektem.

Ośmiu drezdeńczyków w ponurym nastroju zbliżało się do wagonów z jeńcami. Wiedzieli, jak głupio i marnie wyglądają w roli żołnierzy. Jeden miał nawet protezę zamiast nogi i oprócz nabitego karabinu uzbrojony był także w laskę. Mimo to oczekiwano od nich, że zasłużą na posłuszeństwo i szacunek pewnych siebie i dyszących żądzą mordu amerykańskich olbrzymów, przybyłych prosto z frontowych jatek.

I wtedy ujrzeli zarośniętego Billy’ego Pilgrima w błękitnej todze i srebrnych butach, z rękami w mufce. Wyglądał co najmniej na sześćdziesiąt lat. Obok Billy’ego stał mały, porażony wścieklizną Paul Lazzaro ze złamaną ręką. Obok Lazzaro stał biedny stary nauczyciel szkoły średniej Edgar Derby, posępnie brzemienny Patriotyzmem, widmem starości i wyimaginowaną mądrością. I tak dalej. Ośmiu żałosnych drezdeńczyków upewniło się, że ta setka pokracznych istot to rzeczywiście amerykańscy żołnierze świeżo przybyli z frontu. Uśmiechnęli się, a potem wybuchnęli śmiechem. Ich strach ulotnił się momentalnie. Nie mieli już żadnych powodów do obaw. Ci ludzie byli jeszcze większymi pokrakami i ofermami od nich. Wszystko zmieniało się w operetkę.

* * *

Tak więc ze stacji kolejowej na ulice Drezna wyruszył operetkowy korowód. Billy Pilgrim był w nim gwiazdą numer jeden. Przyciągał wszystkie spojrzenia. Chodnikami płynęły tysiące ludzi wracających z pracy. Mieli niezdrowo nalane twarze barwy kitu, gdyż od dwóch lat odżywiali się prawie wyłącznie kartoflami. Nie oczekiwali od tego dnia niczego poza pogodą, a tu nagle trafiła się rozrywka.

Billy nie patrzył na ludzi, którzy z takim zainteresowaniem przyglądali się jemu. Oczarowała go całkowicie architektura miasta. Wesołe amorki wiły girlandy nad oknami. Z rzeźbionych gzymsów zerkały na Billy’ego dzikie fauny i nagie nimfy. Wśród rulonów, muszli i bambusów figlowały kamienne małpiszony. Pamiętając przyszłość Billy wiedział, że mniej więcej za trzydzieści dni miasto zostanie rozbite w drobny mak i spalone. Wiedział też, że większość przyglądających mu się przechodniów wkrótce zginie. Zdarza się.

W czasie marszu dłonie Billy’ego nieustannie pracowały w ciemnych czeluściach mufki. Jego palce chciały się koniecznie dowiedzieć, czym są dwie grudki za podszewką płaszcza małego impresaria. Końce palców dostały się pod podszewkę i obmacywały to coś w kształcie fasoli i to coś w kształcie podkowy. Korowód musiał zatrzymać się na ruchliwym skrzyżowaniu pod czerwonym światłem.

* * *
Перейти на страницу:

Похожие книги

Аччелерандо
Аччелерандо

Сингулярность. Эпоха постгуманизма. Искусственный интеллект превысил возможности человеческого разума. Люди фактически обрели бессмертие, но одновременно биотехнологический прогресс поставил их на грань вымирания. Наноботы копируют себя и развиваются по собственной воле, а контакт с внеземной жизнью неизбежен. Само понятие личности теперь получает совершенно новое значение. В таком мире пытаются выжить разные поколения одного семейного клана. Его основатель когда-то натолкнулся на странный сигнал из далекого космоса и тем самым перевернул всю историю Земли. Его потомки пытаются остановить уничтожение человеческой цивилизации. Ведь что-то разрушает планеты Солнечной системы. Сущность, которая находится за пределами нашего разума и не видит смысла в существовании биологической жизни, какую бы форму та ни приняла.

Чарлз Стросс

Научная Фантастика