— Wyobraźnia! — powiedział półgłosem, starając się włożyć w to jedno jedyne słowo jak najwięcej pogardy. — Wystarczy, żeby twój stary przyjaciel, który przypadkowo jest policjantem, poprosił cię o drobną przysługę i powiedział przy okazji parę słów o swojej pracy, pokazując równocześnie kartkę napisaną na maszynie Remington przez jednego z tysięcy nieszkodliwych wariatów, którzy co dnia wrzucają takie i tym podobne listy do skrzynek pocztowych, jak Anglia długa i szeroka — a oto natychmiast twoja wyobraźnia zaczyna budować obrazy najbliższej przyszłości, pełne krwi i trupów, z których najciekawszym jest twój drugi przyjaciel, towarzysz broni i jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich udało ci się poznać. A mimo wszystko tęskni w tobie coś za tym. Pragniesz, żeby po twoim przyjeździe do Sunshine Manor zaczęły się tam dziać rzeczy okropne, w których odegrałbyś decydującą, bohaterską rolę. Bądźmy szczerzy, chciałbyś, żeby tamci, kimkolwiek są, ruszyli do ataku i żebyś ty ocalił obu badaczy i zasłużył na podziw wszystkich obecnych, nie wyłączając Sary Drummond, o której nie przestajesz myśleć już od paru godzin, to znaczy od chwili, kiedy zobaczywszy ją na scenie zrozumiałeś, że już pojutrze spotkasz ją w ślicznym starym dworku, otoczonym romantycznym parkiem. Chciałbyś stać się w jej oczach bohaterem i dlatego wyobraźnia twoja w tej chwili odsłania ci obraz postaci skradających się nocą przez oświetlony księżycem park. Uciekają z planami wynalazków Drummonda i Sparrowa. A to właśnie ty zabiegasz im drogę. Błyskają ogniki wystrzałów, budzą się przerażone ptaki, ludzie-cienie walczą w milczeniu na śmierć i życie, słychać okrzyk bólu. Przez oświetlony księżycem klomb powraca do pałacu jeden człowiek. Jest pokrwawiony, ubranie ma w strzępach, włosy w nieładzie. Ale niesie odzyskaną teczkę z bezcennymi rękopisami. Ten człowiek to ty. Wchodzisz w krąg światła. Oni (a przede wszystkim ona) patrzą na ciebie. Zmęczony opierasz się plecami o ścianę i wyciągasz przed siebie teczkę. — Mam ją... — mówisz skromnie i w tych dwóch słowach zawierasz całe swoje bohaterstwo, bo wszyscy widzą i rozumieją, co się musiało dziać przed chwilą w mrocznym parku. A kiedy już wypełniłeś swój obowiązek, przybywa spóźniona policja, wpada Ben Parker ze swoimi ludźmi, a ciebie dopiero wtedy opuszczają siły. Słaniasz się. Podtrzymują cię i jakaś drobna dłoń podsuwa ci kieliszek whisky. Drobna dłoń... Wszystkie pachnidła Arabii...
Roześmiał się na głos i spojrzał w róg pokoju, gdzie stała otwarta maszyna do pisania ze swoją nieśmiertelną kartką i napisem: Rozdział pierwszy.
— Właśnie! — Rozdział pierwszy! Zamiast marzyć o tych wszystkich głupstwach, powinieneś je zręcznie umieścić tam, w twojej nowej książce, która ciągle czeka na to, żebyś ją napisał. Ale ja wiem, dlaczego nie możesz jej zacząć. Wszystkiemu winna jest Karolina. Tak, bądźmy z sobą szczerzy. Jesteśmy przecież sami w tym pokoju: ja z sobą. Czy kocham Karolinę?
Zastanawiał się przez krótką chwilę i potrząsnął głową.
— Nie. Chyba nie. Nie kocham Karoliny. Nigdy jej nie kochałem i pewnie nigdy jej nie pokocham. Nie będę zresztą już miał okazji. Ale żal mi jej. Żal mi siebie. Żal mi mojego przemijającego bezsensownie życia. Skończyłem dziś trzydzieści pięć lat i w ciągu tych trzydziestu pięciu lat nie stało się nic, co by usprawiedliwiło moje istnienie na ziemi. No, może wojna. Wtedy wiedziałem, że jestem potrzebny. Broniłem przed zagładą kraju, w którym się urodziłem, i sposobu życia, który jest mi bliski. Ale kiedy obroniliśmy wreszcie Anglię, straciłem sens w dniu, w którym zdjąłem mundur. I od tej chwili nie umiem, odnaleźć tego sensu. Może gdyby Karolina?... Moglibyśmy mieć dziecko, dwoje dzieci. Żyłbym dla nich. To by już było wiele. Bardzo wiele. A ten dom nie byłby nigdy taki pusty jak w tej chwili. Nie jestem tego zupełnie pewien, ale gdyby zadzwoniła teraz...
Spojrzał na telefon. I znowu, jak gdyby wypadki tej nocy posiadały nieuchronną celowość, której człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, telefon zadzwonił.
Alex poderwał się z miejsca i przez chwilę stał nieruchomo, jak gdyby szukając słów, które musi powiedzieć Karolinie. Telefon zadzwonił po raz drugi. Szybko ujął słuchawkę i czując przyśpieszone bicie serca, powiedział:
— Słucham. Tu Alex.
— Dobry wieczór...
Nie. Karolina nie rozmyśliła się. Głos był kobiecy niski i bardzo melodyjny. Wydał mu się znajomy, chociaż nie mógł go sobie skojarzyć z żadnymi znanymi rysami twarzy.
— Proszę wybaczyć, że dzwonię tak późno, ale po przedstawieniu byłam na kolacji z kolegami i dopiero tera wróciłam do domu. Dziękuję za róże. Są śliczne.
— Czy to pani Sara Drummond? — zapytał, chociaż wiedział już, że to ona, i pytanie wydało mu się głupie.
— Tak, i dzwonię do pana nie tylko dlatego, żeby podziękować za kwiaty. Zastałam właśnie depeszę od Iana. Pisze, że wybiera się pan do nas. Kiedy?
— Chcę wyruszyć pojutrze rano.