— Właśnie, Ian pisze: „Zatelefonuj do niego. Jeżeli może wyjechać dzień wcześniej, zabierz go z sobą”. Więc telefonuję i chcę pana zabrać z sobą.
I znowu Joe chciał powiedzieć coś błyskotliwego, ale stwierdził, że ma absolutną pustkę w głowie.
— To bardzo miłe. Dziękuję bardzo...
— Więc? — zapytał niski głos. — Gotowa jestem podjechać po pana nawet o dziewiątej rano.
Alex wahał się przez krótką chwilę. Nic go nie wiązało z Londynem. Jeżeli napisał do Iana, że przyjedzie pojutrze, to tylko dlatego, że jakąś datę musiał przecież podać.
— Nie chciałbym pani sprawiać kłopotu...
— Żadnego. Poza moją walizką i mną w samochodzie nie będzie nikogo.
— W takim razie...
— W takim razie podjadę po pana o dziewiątej. Czy to nie będzie za wcześnie?
— Jeżeli powiem pani, że codziennie budzę się o świcie i zasiadam o siódmej do pracy, minę się z prawdą — powiedział Alex, odzyskując z wolna równowagę. — Ale dziewiąta godzina będzie znakomitą. A może pojedziemy moim samochodem? Oddałem go do przeglądu i jutro mam odebrać. Co prawda trochę później.
— Nie. Wolę jechać własnym. Lubię prowadzić, a przede wszystkim lubię wozić mężczyzn. Pasażer mężczyzna daje mi większą satysfakcję niż pięć kobiet. Może dlatego, że w ciągu paru ostatnich tysięcy lat ciągle nas wożono i nie miałyśmy pojęcia, że można się bez tego obejść.
— W takim razie odpokutuję z przyjemnością za czyny moich przodków.
— Jestem ohydnie punktualna. Proszę czekać o dziewiątej przed domem. A teraz dobranoc. Już bardzo późno. Kobieta w moim wieku powinna się wysypiać. To znakomicie konserwuje cerę.
I zanim Joe zdążył zdobyć się na konwencjonalny protest, odłożyła słuchawkę.
— No właśnie! — powiedział ze zdumieniem. Czując nagły przypływ energii odszedł od telefonu i odkręcił w łazience kran z gorącą wodą. Potem poczuł głód i pogwizdując wesoło zaczął parzyć herbatę w małej kuchence. Zajrzał do lodówki. Cała beznadziejność dnia trzydziestych piątych urodzin minęła, jakby nigdy jej nie było. Myślał o jutrzejszym poranku.
Myślał o nim nadal, kiedy wykąpany i po zjedzeniu prowizorycznej kawalerskiej kolacji, składającej się z chleba z masłem, sardynek, sera i zakończonej puszką sok cytrynowego, położył się, nastawiwszy budzik na ósmą. Tak, to było mu potrzebne. Niezmącony pogodny humor Iana, stary dwór, pokój, do którego przez otwarte okna wpływał bliski szum drzew i daleki szum morza, poranne spacery nad urwistym brzegiem. Kiedy był tam po raz ostatni? Starał się nie myśleć teraz o tym, że chce, aby nadszedł już ranek i krótka, dwugodzinna podróż u boku niewysokiej ciemnej dziewczyny, która była tak wielką aktorką, i której życie Parker upstrzył tak wielką ilością znaków zapytania. Biedny Drummond — pomyślał Joe, myśl ta pozbawiona była siły i wyrazu. Drummond pewno nie był biedny, lecz szczęśliwy. Taka kobieta musiała dawać szczęście mężczyźnie, nawet jeżeli dawała nie tylko jemu.
Powoli twarze Iana i Sary, a wraz z nimi obraz przyszłości, które podsuwała mu wyobraźnia, zaczęły wirować i pokrywać się mgłą. Zamknął oczy.
Wydawało mu się, że zaledwie zdążył przymknął powieki, kiedy budzik zadzwonił. Joe zerwał się z tapczanu i podszedł w piżamie do okna.
Po ponurym, dżdżystym wieczorze ranek wstawał nad miastem słoneczny i ciepły. Dachy domów parowały i lśniły ostrym niebieskim blaskiem rozciągniętego nad nimi bezchmurnego nieba. W tej samej chwili, patrząc na jezdnię i zamknięte drzwi baru naprzeciwko, przypomniał sobie rozmowę z Parkerem. Ale ulica w dole nie była już tą samą nocną ulicą. Słońce wpadające przez otwarte okno, błękitne niebo nad dachami, dźwięk wody, która wypełniała szybko wannę, i syk imbryka w kuchence stanowiły razem pogodne preludium chwili, kiedy z wybiciem godziny dziewiątej wyjdzie na ulicę i zobaczy kremowego, modnego mercedesa Sary Drummond, hamującego przed domem. Dlaczego kremowego i dlaczego mercedesa, nie umiałby powiedzieć, ale taki samochód powinna była mieć. Pogwizdując, zabrał się do porannej toalety.