Ktlap, ktlap, ktlappp, dorożkarz nie popędzał konia, noc była cicha i ciepła, chwila narzucała spokój i rozwagę. Pan Berbelek wspominał gorąc winnego oddechu Szulimy i zapach jej aegipskich perfum. Tej wiosny skończyło się panowanie ascetycznej mody z Herdonu (małe zwycięstwo nad kratistosem Anaxegirosem, przynajmniej na tym polu) i powróciły na salony tradycyjne europejskie chimaty, kaftany londyńskie, bezguzikowe koszule odkrywające tors, a dla kobiet — suknie kaftorskie, soforie i mitani, arabskie szalwary, gorsety podnoszące biust, krzykliwa biżuteria sutków. Przedramiona Szulimy obejmowały długie, spiralne bransolety z brązu w kształcie węży i kiedy esthle Amitace podała Berbelekowi rękę do ucałowania (dotyk jej skóry prawie go parzył), zajrzał on gadowi prosto w szmaragdowe ślepia. — Esthle. — Esthlos. — Już się uśmiechała, dobry znak, od pierwszego spojrzenia narzucił formę życzliwości i konfidencji. Potem szeptała mu zza błękitnego wachlarza ironiczne komentarze na temat mijających ich gości. Także na temat swojego wuja. Esthlos A. R. Bruge, minister handlu Księstwa Neurgii, wplątał się ostatnio w skomplikowany romans z gocką kawalerzystktą, setniczką Horroru, która najwyraźniej była mocnym demiurgosem — z każdorazowego z nią spotkania Bruge wracał odrobinę przystojniejszy i odrobinę głupszy, jak śmiała się Szulima. Może więc rzeczywiście minister został już wcześniej urobiony? Bo zgodził się na propozycję Berbeleka właściwie bez oporu, machnięcie ręki i grymas, nie chciał się nawet nad tym zastanawiać — i tak oto Dom Kupiecki Njute, Ikita te Berbelek uzyskał faktyczny monopol na import futer z Północnego Herdonu. Pan Berbelek świętował. Pomiędzy jednym toastem a drugim, nie zastanawiając się, zaprosił Szulimę do swej letniej posiadłości w Berbele. Uniosła brew, strzeliła wachlarzem, wąż błysnął zielonym ślepiem. — Chętnie. — Lecz teraz, licząc w kałużach gorące Księżyce oraz uderzenia kopyt o miejski bruk w wilgotnej ciszy, pan Berbelek myśli tak: A jeśli było dokładnie na odwrót, jeśli to jej anthos przeżarł mnie podstępnie i to jej przekora wypchnęła z moich ust owo zaproszenie? Czy opowiadając historię gockiej setniczki-demiurgosa, nie próbowała mi dać czegoś do zrozumienia…?
Mgła zrzedła, widział kanciaste sylwety budynków nachylające się nad odkrytą budą dorożki. Klasyczna vodenburska architektura nigdy nie miała dla Berbeleka wielkiego uroku, te wszystkie masywne kamienice, ściśnięte w kręte szeregi, ulice jak kaniony kamiennego labiryntu, dachy nastroszone gargulcami i rzygaczami, okna niczym strzelnice, portale jak wrota krypt, ciemne dziedzińce za ukrytymi w cieniu bramami, wiecznie mokre kocie łby, po których ściekają, w dół, ku portowi i morzu, strumyki miejskiego brudu… Centrum oraz większość dzielnic mieszkalnych stolicy wzniesiono za czasów kratistosa Grzegorza Ponurego gdy rezydował on w pałacu książęcym. Keros Vodenburga giął się wówczas i topniał w ogniu korony kratistosa zaiste jak wosk, sam pałac zastygł po odejściu Grzegorza w formie upiornych ogrodów kamienia i stali. Berbelek został tam zaproszony tuż po przeprowadzce do Vodenburga, w kontraście jego własny dom wydawał mu się potem wcale słoneczny i radosny. Ludzie jednak szybciej się zmieniają od materii nieożywionej. Trzy pokolenia po Grzegorzu Czarnym vodenburczycy nauczyli się śmiać i bawić i nawet usłyszał od nich w ciągu sześciu lat parę dowcipów. Całe szczęście, że Szulima nie pochodzi stąd. Otworzył „Jeźdźca o Zmierzchu” na przedostatniej stronie. Dzisiejsza karykatura — wytężył wzrok — przedstawiała kanclerza Löke na czworakach, z rozanielonym wyrazem twarzy wylizującego nocnik Czarnoksiężnika. Cóż, nie od razu Rzym zbudowano, poczucie humoru też nie rodzi się z kamienia.
Przejechali przez plac świątynny. Na stopniach Domu Isztar dojrzał kilka kurew z nowicjatu, białe uda lśniły w gazowym świetle. Dorożka skręciła, przyśpieszając na opadającej stromo ulicy, ktlapppktlappp. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kaftana, wyjął tytońcówkę i zapałki. Taaak. Zaciągnąwszy się dymem, odchylił głowę na skórzane oparcie i zapatrzył się w niebo. Wbrew popołudniowemu deszczowi było bezchmurne, gwiazdy migotały filuternie, Księżyc prawie oślepiał. Tylko z przodu, nad portem, gdzie na żelaznych łańcuchach wisiały świnie powietrzne, ich bulwiaste sylwety przesłaniały gwiazdoskłon. Tytoniec żarzył się czerwono, pan Berbelek dmuchnął, jasne iskry poleciały w noc. Powiedzmy, że Kristoff utrzyma obroty na zeszłorocznym poziomie. Ale po przejęciu rządowych zamówień… Sto dwadzieścia, sto czterdzieści tysięcy groszy czystego zysku. Piętnaście procent z tego… Powiedzmy: dwadzieścia tysięcy. Spłaciłbym wreszcie ojca i zamknął renty Orlandy, Marii i dzieci. Należałoby również wykupić usługi jakiegoś dobrego teknitesa ciała. Przyznaj to, Hieronimie Berbelek-z-Ostroga: starzejesz się jak każdy.