Moja wczesna poezja była okropna, ja zaś – jak wszyscy marni poeci – nie zdawałem sobie z tego sprawy, pewien w swojej arogancji, że sam akt tworzenia nadaje jakieś znaczenie bezwartościowym płodom mego umysłu. Matka traktowała mnie wyrozumiale nawet wtedy, kiedy w całym domu zaczęły się walać małe, cuchnące bajorka poetyckich wymiocin. Była pobłażliwa dla jedynaka, mimo że ten wykazywał tyle samo inteligencji i zdrowego rozsądku co niedorozwinięta lama. Don Baltazar nigdy nie wypowiadał się na temat moich dzieł – prawdopodobnie dlatego, że mu ich nie pokazywałem. Mój nauczyciel uważał, że czcigodny Daton był oszustem, że Salmud Brevy i Robert Frost powinni byli powiesić się na własnych bebechach, że Wordsworth był idiotą i że wszystko, co nie dorównuje poziomem sonetom Szekspira, stanowi profanację języka. W związku z tym nie widziałem potrzeby, żeby zawracać don Baltazarowi głowę moimi wierszami, choć nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że stanowią przejaw dojrzewającego w szybkim tempie geniuszu.
Opublikowałem kilka tych literackich wypierdków w różnych produkowanych chałupniczym sposobem czasopismach, które ukazywały się wtedy w Europie. Ich wydawcy byli równie bezkrytyczni wobec mojej twórczości jak matka. Od czasu do czasu prosiłem też Amalfiego albo któregoś z innych przyjaciół – nie byli aż takimi arystokratami jak ja, dzięki czemu mieli dostęp do datasfery i komunikatorów – żeby przesłali niektóre utwory na Pierścień lub na Marsa, skąd mogły trafić dalej, do snobistycznych, prowadzących bogate życie intelektualne kolonii. Nigdy nie otrzymałem stamtąd żadnej odpowiedzi. Przypuszczalnie nie mieli tam czasu na takie głupoty.
Wiara w swoje zdolności poetyckie lub prozatorskie, zanim zostanie się poddanym osądowi czytelników, jest równie niewinna i nieszkodliwa jak młodzieńcze przekonanie o własnej nieśmiertelności… a nieuchronne rozczarowanie równie bolesne.
Moja matka umarła razem ze Starą Ziemią. Mniej więcej połowa Starych Rodzin przetrwała na planecie ostatni kataklizm. Miałem wówczas dwadzieścia lat i powziąłem romantyczne postanowienie, że zginę wraz z ojczystą planetą, ale matka zadecydowała inaczej. Chodziło jej nie o moją przedwczesną śmierć – podobnie jak ja, była zbyt wielką egoistką, żeby myśleć o kimkolwiek innym, szczególnie w takiej chwili – ani nawet nie o to, że zagłada mojego DNA będzie oznaczała koniec arystokratycznego rodu, którego przodkowie wyruszyli w podróż na pokładzie “Mayflower”; nie, ją interesowało tylko to, że mamy długi. Wyglądało na to, iż przez ostatnie sto lat nasze ekstrawagancje były finansowane przez Bank Pierścienia i kilka innych dyskretnych instytucji finansowych. Teraz, kiedy kontynenty Ziemi zderzały się ze sobą jak gigantyczne transatlantyki, lasy płonęły, woda w oceanach wrzała jak niejadalna zupa, powietrze zaś stawało się zbyt gęste, żeby nim oddychać, banki upomniały się o swoje pieniądze. Ja stanowiłem gwarancję ich odzyskania.
A raczej gwarancją taką był plan obmyślony przez moją matkę. Zlikwidowała cały nasz majątek zaledwie na kilka tygodni przedtem, zanim dokonało się to w sposób samoistny i całkowicie nieodwracalny, wpłaciła ćwierć miliona marek na długoterminowy rachunek w uciekającym pośpiesznie Banku Pierścienia, po czym wysłała mnie w podróż do Atmosferycznego Protektoratu Rifkin na Bramie Niebios, trzeciorzędnej planetce w Układzie Wegi. Brama dysponowała połączeniem transmiterowym z Systemem Słonecznym, ale ja z niego nie skorzystałem. Nie znalazłem się także wśród pasażerów statku wyposażonego w napęd Hawkinga, który raz w roku przybywał do Bramy Niebios. Nic z tych rzeczy. Matka wysłała mnie na tę zakazaną planetę starym trzeciofazowym frachtowcem podróżującym wolniej niż światło, zamrożonego razem z zarodkami bydła, koncentratem soku pomarańczowego i przeróżnymi wirusami. Podróż trwała sto dwadzieścia dziewięć lat czasu pokładowego, natomiast po dotarciu na miejsce mój osobisty dług czasowy miał wynieść sto sześćdziesiąt siedem lat standardowych.
Matka obliczyła sobie, że odsetki, jakie przez ten czas nagromadzą się na długoterminowym rachunku, w połączeniu z kapitałem pozwolą spłacić wszystkie długi rodziny, a dzięki temu, co zostanie, być może zdołam przez jakiś czas utrzymać się przy życiu
Moja matka pomyliła się – po raz pierwszy i zarazem ostatni w życiu.
Kilka notatek do szkicu o Bramie Niebios: