Powiem wam, że to było naprawdę piękne miasto na wzgórzu, chociaż, patrząc na ruiny, które z niego pozostały, trudno to sobie wyobrazić. Przez trzysta lat pustynia zdobyła nowe tereny, akwedukty, którymi płynęła woda z górskich źródeł, rozpadły się, a z miasta został właściwie sam szkielet. Jednak w czasach swej świetności Miasto Poetów rzeczywiście budziło zachwyt, bo stanowiło połączenie Aten Sokratesa z intelektualnym wrzeniem renesansowej Wenecji, artystyczną gorączką Paryża impresjonistów, autentyczną demokracją pierwszej dekady istnienia Orbitalnego Miasta i nieograniczonymi perspektywami Pierwszej Tau Ceti.
Jednak tak naprawdę nie miało z tym wszystkim nic wspólnego – co najwyżej mroczną komnatę Hrothgara, w której czaił się potwór. Tak, tak, mieliśmy własnego Grendela. Mieliśmy nawet Hrothgara, jeśli przymknie się oko na niezbyt efektowny profil Smutnego Króla Billy’ego; brakowało nam tylko Geatsa, potężnego, barczystego Beowulfa o małym rozumku, otoczonego bandą wesołych psychopatów. W związku z tym, że nie stało Bohatera, przyjęliśmy role nieszczęsnych ofiar, pisząc sonety, komponując symfonie i układając scenariusze, podczas gdy nasz stalowo-ciernisty Grendel czernił noc strachem i zbierał obfite żniwo czaszek. Właśnie wtedy – wyglądałem jak satyr, gdyż ciało stanowiło dokładne odzwierciedlenie duszy – znalazłem się zaledwie o krok od ukończenia moich Pieśni, czyli dużo bliżej, niż udało mi się dotrzeć przez następnych pięć stuleci żałosnych usiłowań.
(wyciszenie)
Zdaje się jednak, że jeszcze za wcześnie na opowieść o Grendelu. Aktorzy nie zdążyli pojawić się na scenie. Co prawda nielinearna i achronologiczna narracja ma swoich zwolenników, do których zaliczyłbym także siebie, ale w końcu i tak nieśmiertelność zyskuje jedynie bohater dzieła. Czy nigdy nie zdarzyło wam się myśleć, że gdzieś daleko – nawet w tej chwili – Huck i Jim płyną swoją tratwą z prądem rzeki, bo wydają się o tyle bardziej realni niż sprzedawca w sklepie obuwniczym, który obsługiwał nas dwa albo trzy dni temu? Tak czy inaczej, jeśli w ogóle mam wam opowiedzieć tę pieprzoną historię, to musicie wiedzieć, kto jest kim. Dlatego też – choć wcale mi się nie chce – cofnę się i zacznę od samego początku.
Na początku było Słowo. A Słowo zostało zapisane w klasycznym systemie binarnym. I Słowo powiedziało: “Niech się stanie życie!” I wówczas, w jakimś zakamarku, gdzieś w bezdennych otchłaniach TechnoCentrum, które troszczyło się o stan posiadania mojej matki, odmrożono zamrożoną porcję nasienia mojego dawno zmarłego taty, podgrzano ją, wstrząśnięto, zamieszano, wtłoczono do czegoś, co było częściowo strzykawką, a częściowo sztucznym fallusem, i siup! – władowano w moją mamę dokładnie wtedy, kiedy księżyc znajdował się w pełni, a jajeczko było dojrzałe.
Rzecz jasna, ta barbarzyńska operacja wcale nie była konieczna. Mama mogła wybrać zapłodnienie
W każdym razie urodziłem się.
Urodziłem się na Ziemi… na Starej Ziemi… i hak ci w smak, Lamio, jeśli mi nie wierzysz. Mieszkaliśmy w posiadłości matki na wyspie w pobliżu Rezerwatu Ameryki Północnej.
Oto kilka notatek do ewentualnego szkicu o domu na Starej Ziemi:
Łagodny zmierzch – wszystkie odcienie od fioletu, przez fuksję, do purpury – tworzy tło dla jakby wyciętych z krepiny sylwetek drzew rosnących na skraju trawnika opadającego ku morzu. Niebo delikatne niczym przezroczysta chińska porcelana, nie skażone najmniejszym obłokiem. Bezgłośna uwertura brzasku, po której następuje ogłuszające uderzenie pierwszych promieni słońca. Pomarańcze i jabłka rozbłyskują złotem, a następnie powoli stygną, aż oblewa je chłodna zieleń. Dropiate cienie liści, macki cyprysów i płacząca wierzba, soczysta sprężystość gęstej trawy.
Posiadłość matki – nasza posiadłość. Tysiąc akrów wśród miliona. Trawniki rozległe jak preria, wabiące każdego swą zieloną doskonałością, aby ułożył się na nich do drzemki. Dostojne, rozłożyste drzewa, których cienie statecznie odmierzają czas Ziemi. Królewski dąb. Ogromne wiązy. Topole, cyprysy, sekwoje i bonsai. Banany o pniach przypominających gładkie kolumny w jakiejś świątyni, której dach stanowi niebo. Wierzby rosnące wzdłuż starannie wytyczonych kanałów i dzikich strumieni, o gałęziach śpiewających na wietrze starożytne hymny.