Życie poety nie sprowadza się jedynie do mającego jednak mniej lub bardziej określone granice manipulowania ekspresją. Składa się na nie także nieskończona ilość kombinacji spostrzeżeń i wspomnień, wzmacnianych lub osłabianych w zależności od stopnia wrażliwości na to, co jest postrzegane i wspominane. Trzy lata spędzone na Bramie Niebios – prawie tysiąc pięćset dni standardowych – pozwoliły mi patrzeć, odczuwać, słyszeć, a także zapamiętywać wszystko od początku, tak jakbym dopiero co się urodził. Fakt, że urodziłem się w piekle, nie miał większego znaczenia; u źródeł prawdziwej poezji musi leżeć wielokrotnie przeanalizowane doświadczenie, ja zaś w moim nowym życiu miałem tych doświadczeń aż nadto.
Przystosowanie się do świata opóźnionego co najmniej o półtora stulecia w stosunku do tego, w którym żyłem poprzednio, przyszło mi bez najmniejszego problemu. Cokolwiek byśmy mówili o żądzy ekspansji i pionierskim zapale, jakie rządziły ludzkością przez minione pięć wieków, to przecież i tak doskonale zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszechświat zamieszkany przez ludzi stał się doskonale statyczny i żałośnie ostrożny. Żyjemy wygodnie w średniowieczu, którym rządzą genialne umysły. Instytucje wcale się nie zmieniają, a jeśli już, to raczej drogą ewolucji niż rewolucji; badania naukowe drobią w miejscu lub rozpełzają się na boki jak kraby, podczas gdy kiedyś sadziły ogromnymi susami naprzód; jeszcze wolniej zmieniają się towarzyszące nam maszyny i urządzenia – nawet nasi pradziadkowie nie mieliby żadnych problemów z ich obsługą! W czasie kiedy spałem, Hegemonia została oficjalnie zjednoczona, Sieć osiągnęła kształt, który znamy i dzisiaj, WszechJedność zajęła czołowe miejsce na liście wymyślanych przez ludzkość demokratycznych despotów, TechnoCentrum uniezależniło się od ludzi, po czym zaproponowało swoje usługi raczej jako partner niż niewolnik, Intruzi zaś zniknęli w mrokach kosmosu, stając się czymś w rodzaju Nemezis… ale na to wszystko zanosiło się już wtedy, kiedy kładłem się do lodowej trumny wśród świńskich półtusz i kotletów z jagnięcia, natomiast kierunek, tempo, natężenie i filozofia rozwoju nie uległy żadnym, choćby najmniejszym zmianom – mimo że historia oglądana od wewnątrz powinna wydawać się znacznie bardziej złożona i skomplikowana niż wówczas, kiedy historycy spoglądają na nią z oddalenia jak na wielką, pasącą się spokojnie krowę.
Tymczasem moje życie ograniczało się do Bramy Niebios i trwającej bez przerwy walki o przetrwanie. Niebo zawsze przypominało żółtobrązowy, łuszczący się sufit, który wisiał zaledwie kilka metrów nad dachem mojej nędznej chaty, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Sama chata, chociaż, jak powiedziałem, nędzna, była urządzona nawet dość wygodnie: stół do jedzenia, wyro do spania i pieprzenia, dziura do szczania i srania, i okno do bezmyślnego patrzenia. Moje otoczenie niczym nie różniło się od mego słownictwa.
Więzienie zawsze stanowiło znakomite miejsce dla pisarzy, gdyż za jednym zamachem neutralizowało zgubny wpływ dwóch demonów: ruchu i zmienności sytuacji. Brama Niebios nie stanowiła wyjątku; moje ciało należało do Atmosferycznego Protektoratu, jednak mój umysł – a raczej to, co z niego pozostało – był już tylko mój.
Na Starej Ziemi tworzyłem poezję za pomocą podłączonego do komlogu procesora myśli, leżąc w wygodnym fotelu, unosząc się w swoim EMV nad pięknymi zatokami i o spokojnej wodzie lub przechadzając się w tę i z powrotem po cienistych altanach. Powiedziałem już, jak mało warte były pokraczne efekty moich twórczych wysiłków. Na Bramie Niebios przekonałem się, jak silne działanie stymulujące wywiera wysiłek fizyczny, szczególnie taki, od którego w każdej chwili może złamać się kręgosłup, popękać skóra lub krew uderzyć do mózgu. Dopóki jednak praca jest nie dość że uciążliwa, ale także monotonna, umysł nie tylko może wznieść się w wyższe, bardziej eteryczne rejony, ale czyni to zawsze, kiedy znajdzie ku temu sposobność.
Tak więc, wydobywając szlam z mulistego dna kanału lub pełzając wśród stalaktytów i stalagmitów utworzonych z martwych ciał bakterii, których zadanie polegało na uzdatnianiu tutejszej atmosfery, stałem się prawdziwym poetą.
Brakowało mi tylko słów.
William Gass, najwyżej ceniony dwudziestowieczny pisarz, powiedział w jednym z wywiadów: “Słowa są najważniejsze. Mają własny rozum”.