Odepchnął ciało na bok, zrzucił swój bezużyteczny skafander, pozostawiając na głowie hełm i regenerator, po czym zaczął wciągać nowy skafander. Potworny mróz natychmiast wbił mu się w ciało lodowatymi zębami, a naczynia krwionośne w skórze zaczęły szybko pękać, wystawione na działanie niemal całkowitej próżni. Bezcenne sekundy uciekały jedna za drugą, gdyż Kassad nie mógł sobie poradzić z nie znanymi zapięciami. Wreszcie jednak udało mu się zapiąć ostatni zatrzask. Okazało się, że mimo wysokiego wzrostu jest zdecydowanie zbyt niski; wyciągnąwszy maksymalnie ramiona, mógł co prawda dosięgnąć rękawic, ale jego stopy wisiały bezużytecznie kilkanaście centymetrów nad zakończeniami nogawic skafandra. Po kilku bezskutecznych próbach przestał się tym przejmować, zrzucił hełm i błyskawicznie włożył przezroczysty bąbel Intruzów.
Światełka na tablicy kontrolnej jarzyły się fioletowo i bursztynowo. Kassad usłyszał świst napływającego powietrza, a w chwilę potem o mało nie zakrztusił się pierwszym oddechem; śmierdziało straszliwie, choć zapewne dla Intruzów był to słodki zapach domu. Ze słuchawek płynęły nieprzerwanie rozkazy – a może komunikaty – w języku, który brzmiał jak staroangielski nagrany na taśmę, a następnie odtworzony wstecz z potrójną prędkością.
Plan Kassada mógł powieść się tylko wtedy, jeśli okazałoby się, że kosmiczne oddziały Intruzów były zorganizowane w podobny sposób jak ich siły lądowe: małe grupki, których członkowie porozumiewali się przez radio, nie zaś przez odpowiednik używanej przez Armię/ląd sieci wszczepionych komlogów. Dzięki temu dowódca oddziału komandosów, jeżeli nawet wiedział, że dwaj jego żołnierze zginęli, nie był w stanie ustalić, gdzie dokładnie to się stało.
Kassad doszedł do wniosku, że najwyższa pora przestać teoretyzować i wziąć się do roboty. Zaprogramował lasery operacyjne w taki sposób, żeby otworzyły ogień do każdego ruchomego przedmiotu, który pojawi się w drzwiach sali, po czym ruszył niezdarnie wzdłuż korytarza. Czuł się trochę tak, jakby próbował chodzić w normalnym polu grawitacyjnym, używając jako szczudeł własnych spodni. Zabrał ze sobą oba paralizatory, a ponieważ nie mógł znaleźć żadnych pasów, sprzączek, kabur ani rzepów, aby przytroczyć je do skafandra, ściskając broń w każdej ręce obijał się od ścian niczym jakiś pijany korsarz z holofilmu. Kiedy mu się to wreszcie znudziło, z żalem rozstał się z jednym paralizatorem i zaczął pomagać sobie wolną ręką. Rękawica była za duża co najmniej o kilka numerów, a cholerny futerał na ogon to wlókł się z tyłu, to znów wyczyniał przedziwne łamańce, obijając się o hełm. Krótko mówiąc, prawdziwy wrzód na dupie.
Dwa razy krył się w rożnych zakamarkach, gdyż zauważył przed sobą poruszające się światła. Zbliżał się już do miejsca, z którego dostrzegł przedtem kałamarnice, kiedy zza rogu wyłoniło się trzech Intruzów.
Fakt, że miał na sobie taki sam kombinezon jak oni, dał mu co najmniej dwie sekundy przewagi. Pierwszemu nieprzyjacielowi strzelił prosto w głowę. Drugi zdążył nacisnąć spust paralizatora, zanim otrzymał trafienie w pierś, ale ultradźwiękowa wiązka minęła Kassada o dobrych kilkadziesiąt centymetrów. Trzeci komandos rzucił się wstecz, odbił od ściany i zniknął za zakrętem. W hełmie pułkownika rozbrzmiały podniesione głosy, prawdopodobnie miotające przekleństwa. Kassad w milczeniu ruszył w pogoń.
Trzeci Intruz prawdopodobnie uszedłby z życiem, gdyby nie to, że nagle odezwało się w nim poczucie honoru i zawrócił, aby walczyć. Kassad doznał niemożliwego do wytłumaczenia poczucia
Ciało wyleciało poza wrak, w rozświetloną słonecznym blaskiem pustkę. Kassad powoli wysunął głowę z rozerwanego korytarza i w odległości dwudziestu metrów dostrzegł zacumowaną kałamarnicę. Wyglądało na to, że znowu zaczyna mu sprzyjać szczęście.
Odepchnął się mocno od wraku i poszybował w kierunku łodzi abordażowej Intruzów, zdając sobie doskonale sprawę, że stanowi doskonały cel i że mógłby go zastrzelić każdy, kto akurat spojrzałby w jego stronę ze szczątków statku albo z kałamarnicy. Jak zawsze w takich sytuacjach poczuł, że jądra kurczą mu się i niemal chowają do wnętrza ciała. Nikt jednak do niego nie strzelał, tylko gwar w słuchawkach wzmógł się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. Nie rozumiał wroga, więc uważał, że postąpi najrozsądniej, nie wtrącając się do rozmowy.
Niewiele brakowało, a rozminąłby się z celem. Pomyślał przelotnie, iż byłoby to wspaniałe zakończenie jego wojskowej kariery: dzielny żołnierz krążący bezradnie po wokółplanetarnej orbicie, bez silniczków manewrowych, bez niczego, co mogłoby posłużyć do zmiany kursu. Nawet miotacz, który ściskał kurczowo w ręce, był bezodrzutowy. Zakończyłby życie jak niegroźny i zupełnie bezużyteczny dziecięcy balonik.