Okazało się, że konie są stanowczo zbyt inteligentne, aby dobrowolnie nadziać się na sterczące z ziemi zaostrzone kije, nawet jeżeli dosiadający ich ludzie czynią wszystko, aby je do tego zmusić. Druga i trzecia fala nie zdołały jednak zatrzymać się tak szybko jak pierwsza, w wyniku czego rozpętało się prawdziwe piekło: kwiczące konie i wrzeszczący jeźdźcy utworzyli na ziemi wielkie kłębowisko, Kassad zaś, także krzycząc co tchu w piersi, miotał się niczym w ukropie, doskakując do każdego nieprzyjaciela, jaki znalazł się w pobliżu, by zadać mu cios drewnianym młotem lub wbić długi nóż między szczeliny w zbroi. Bardzo szybko, we trójkę – on, siwowłosy weteran i jeszcze jeden młody łucznik, który zaraz na początku walki stracił nakrycie głowy – utworzyli coś w rodzaju niezwykle sprawnej maszyny do zabijania, mordującej w okamgnieniu każdego rycerza, który miał pecha zostać wyrzucony z siodła. Najpierw Kassad uderzał młotem, zwalając nieszczęśnika z nóg, w chwilę potem zaś wszyscy trzej rzucali się na niego z nożami.
Tylko jeden rycerz zdołał dźwignąć się na nogi, by stawić im czoło. Wyciągnął miecz, podniósł przyłbicę i wezwał wroga, aby stanął z nim do uczciwej walki. Stary wyga i młody żołnierz natychmiast doskoczyli do niego z obu stron jak wilki, Kassad natomiast sięgnął po łuk i z odległości dziesięciu kroków wpakował strzałę w lewe oko rycerza.
Bitwa toczyła się dalej w tym samym śmiertelno-komicznym rytmie, jaki towarzyszył wszystkim bitwom na Starej Ziemi od czasów pierwszych potyczek na kamienie i maczugi. W ostatniej chwili przed zmasowanym uderzeniem dziesięciu tysięcy francuskich piechurów kawaleria zdołała cofnąć się i odsunąć na skrzydła, jednak zamieszanie, jakie przy okazji powstało, znacznie osłabiło impet ataku, a zanim Francuzom udało się odzyskać inicjatywę, angielscy rycerze odepchnęli ich na odległość wysuniętych kopii. Pozwoliło to kilku tysiącom łuczników, w tym także Kassadowi, zasypać zdezorientowanego przeciwnika gradem strzał.
Nie był to jednak koniec bitwy, a może nawet nie jej przełomowy moment. Nikt właściwie nie wie, kiedy ów moment nastąpił, gdyż – jak to się zwykle dzieje z wszystkimi przełomowymi chwilami – zniknął w gmatwaninie tysięcy indywidualnych potyczek, w których człowieka od człowieka dzieliła jedynie broń ściskana w garści. Walka trwała jeszcze ponad trzy godziny, stanowiąc zbitkę powtarzanych z niewielkimi zmianami działań – głównie nieefektywnych pchnięć i nieporadnych zasłon – oraz mnóstwa mniej chwalebnych wydarzeń, z których najbardziej godnym potępienia był rozkaz Henryka, aby wybić wszystkich jeńców, zamiast gromadzić ich na tyłach, skąd angielskiej armii groziło kolejne niebezpieczeństwo. Jednak heroldzi i historycy zgodzili się później co do tego, iż rozstrzygnięcie nastąpiło w zamieszaniu, które poprzedziło pierwszy atak francuskiej piechoty. Francuzi ginęli tysiącami. Angielskie panowanie nad tą częścią kontynentu miało trwać jeszcze jakiś czas. Dni chwały dzielnych rycerzy, wyżej ceniących honor niż życie, minęły bezpowrotnie, wepchnięte do trumny historii przez parę tysięcy obszarpanych chłopów uzbrojonych w długie łuki. Największą zniewagę dla poległych francuskich szlachciców – naturalnie jeśli założymy, że trupa można jeszcze czymkolwiek znieważyć – stanowił fakt, iż angielscy łucznicy byli nie tylko prostakami, ludźmi z gminu, analfabetami i tępakami, ale zostali wcieleni siłą do wojska. Byli żołdakami walczącymi za nędzną zapłatę, i można było powiedzieć o nich wszystko, tylko nie to, że w swoim postępowaniu kierują się jakimiś wyższymi pobudkami.
Między innymi tego właśnie powinien był się dowiedzieć Kassad podczas treningu w symulatorze. Nie dowiedział się jednak niczego, gdyż całą uwagę poświęcił spotkaniu, które miało odmienić jego życie.
Francuski rycerz przekoziołkował przez głowę padającego konia, natychmiast zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki w kierunku pobliskiego lasu, zanim jeszcze przebrzmiał łoskot jego upadku. Kassad pognał za nim. Mniej więcej w połowie drogi uświadomił sobie, że jest sam; ani siwowłosy weteran, ani młody łucznik nie podążyli za nim. Nieważne. Adrenalina i żądza krwi nie pozwalały zajmować się takimi głupstwami.
Człowiek, który przed chwilą spadł z galopującego konia, a w dodatku miał na sobie co najmniej sześćdziesiąt kilogramów zbroi dość wyraźnie utrudniającej ruchy, powinien stanowić łatwą zdobycz. Rycerz zerknął przez ramię, ujrzał Kassada pędzącego z drewnianym młotem w dłoni i obłędem w oku, po czym włączył wyższy bieg i dopadł pierwszych drzew z przewagą piętnastu metrów nad prześladowcą.