Dzięki Ci, o Panie, żeś wybawił mnie z choroby.
Semfa ogoliła mnie i pomogła dojść pod prysznic.
Potem przyszedł z wizytą administrator. Spodziewałem się zobaczyć jednego z tych wielkich, gburowatych typów, których widziałem zajętych sortowaniem zbiorów, ale on okazał się lekko sepleniącym, spokojnym mężczyzną o śniadej skórze. Był mi bardzo życzliwy. Niepokoiłem się sprawą opłaty za opiekę, jaką mnie otoczono, on jednak zapewnił mnie, że nie będę musiał nic płacić. Mało tego: obiecał dać mi człowieka, który zaprowadzi mnie na płaskowyż! Twierdzi, że wprawdzie jest już dość późno, ale jeśli zdołam wyruszyć w ciągu dziesięciu dni, to powinno nam się udać przejść przez lasy ogniste i dotrzeć do Rozpadliny, zanim drzewa teslowe osiągną pełną aktywność.
Kiedy wyszedł, usiadłem w łóżku i trochę rozmawiałem z Semfą. Trzy miesiące temu jej mąż zginął w wypadku na plantacji. Semfa przybyła tutaj z Port Romance; małżeństwo z Mikelem okazało się dla niej zbawieniem, teraz zaś wolała pozostać tutaj i wykonywać różne posługi niż wracać do miasta. Wcale jej się nie dziwię.
Zrobi mi masaż, a potem zasnę. Ostatnio często widuję w snach matkę.
Dziesięć dni. Za dziesięć dni muszę być gotów do drogi.
Przed wyruszeniem w drogę w towarzystwie Tuka poszedłem pożegnać się z Semfą. Prawie nic nie mówiła, ale po wyrazie jej oczu poznałem, że ciężko jej się ze mną rozstać. Pobłogosławiłem ją i pocałowałem w czoło. Uśmiechnięty Tuk stał w pobliżu, kołysząc się w przód i w tył. Potem ruszyliśmy w drogę, prowadząc ze sobą dwa juczne zwierzęta. Zarządca Orlandi odprowadził nas do miejsca, gdzie kończy się droga, a zaczyna wąska ścieżka, i zaczekał, aż znikniemy w złocistym lesie.
Po tygodniu spędzonym na szlaku… Na jakim szlaku? Po tygodniu spędzonym w bujnej, żółtej dżungli, po wyczerpującej wspinaczce na coraz bardziej strome zbocze płaskowyżu Pinion, dziś rano wdrapaliśmy się na skaliste wzniesienie, z którego roztaczał się widok na dżunglę, Dziób i Morze Środkowe. Płaskowyż wznosi się w tym miejscu niemal na trzy tysiące metrów nad poziom morza, więc panorama naprawdę zapiera dech w piersiach. Gęsta dżungla sięga aż do podnóża płaskowyżu, a przez prześwity w białoszarej powłoce chmur można dojrzeć szerokie zakola Kans, toczącej dostojnie swoje wody w kierunku Port Romance, daleko na wschodzie zaś ledwo widoczną, karmazynową plamę – według Tuka jest to plantacja plastowłókników w pobliżu Perecebo.
Kontynuowaliśmy wędrówkę aż do późnego wieczoru. Tuk obawia się, że drzewa teslowe uaktywnią się akurat wtedy, kiedy będziemy w środku lasu. Z trudem za nim nadążam, ciągnąc za uzdę objuczone zwierzę i modląc się po cichu, aby zaprzątnąć czymś umysł i nie poddawać się niedobrym przeczuciom.
Dzisiaj wyruszyliśmy jeszcze przed świtem. Powietrze jest przesycone zapachem dymu i popiołu.
W wyglądzie szaty roślinnej zaszły uderzające zmiany. Najpierw zniknęły gdzieś gęste liściaste zarośla, potem niskie iglaste krzewy, wreszcie nawet zmutowane sosny i modrzewie. Weszliśmy w las ognisty, składający się z wysokich prometeuszów, rozłożystych feniksów i niemal kulistych, jarzących się bursztynowo migotników. Od czasu do czasu natrafialiśmy na niemożliwe do przebycia zagajniki białowłóknistych rozdwojonych azbestników, które według Tuka wyglądają jak “zgniłe kutasy jakichś wstrętnych olbrzymów, których komuś nie chciało się głębiej zakopać”. Mój przewodnik nie przebiera w słowach.
Późnym popołudniem zobaczyliśmy pierwsze drzewo teslowe. Od pół godziny stąpaliśmy po ziemi pokrytej grubą warstwą popiołu, starając się nie deptać młodych feniksów i biczy ognistych, dzielnie torujących sobie drogę ku słonecznemu światłu, kiedy nagle Tuk stanął jak wryty i wyciągnął rękę.
Odległe o co najmniej pół kilometra drzewo teslowe miało wysokość jakichś stu metrów, a więc było dwukrotnie większe od najwyższych prometeuszów. W pobliżu korony znajdowało się wyraźnie widoczne, cebulowate zgrubienie organicznego akumulatora. Z rozchodzących się promieniście gałęzi zwisały dziesiątki pozornie cienkich, niemal pajęczych nici, błyszczących metalicznie na tle bezchmurnego, zielono-lazurowego nieba. Natychmiast nasunęło mi się skojarzenie z eleganckim meczetem na Nowej Mekce, nie wiedzieć czemu przystrojonym srebrzystymi wstążkami.
– Zabieramy stąd tyłki, i to prędko! – syknął Tuk. Uparł się, żebyśmy od razu włożyli nasze specjalne zbroje, wobec czego resztę dnia spędziliśmy w maskach osmotycznych, buciorach o grubej gumowej podeszwie, spływając strugami potu pod zbrojami z przypominającej skórę gamma-przędzy. Oba juczne zwierzęta zaczęły zachowywać się bardzo nerwowo, strzygąc długimi uszami nawet przy najmniejszym hałasie. Pomimo maski wyraźnie czułem zapach ozonu; tak samo pachniały elektryczne kolejki, którymi jako dziecko bawiłem się w leniwe bożonarodzeniowe popołudnia w Villefranche-sur-Saône.