Читаем Hyperion полностью

Na to, by nazwać ten wehikuł “sterowcem pasażerskim”, trzeba było sporej wyobraźni. Jest to wielka jednostka o tak obszernych ładowniach, że bez trudu zmieściłoby się w nich całe miasto Felix, a i tak zostałoby jeszcze mnóstwo miejsca na bele plastowłókna. Ładunek pośledniejszego gatunku – to znaczy my, pasażerowie – musi sobie radzić na własną rękę. Udało mi się sklecić coś w rodzaju szałasu w pobliżu rufowego luku załadunkowego i mieszkam tam sobie całkiem wygodnie wraz z bagażem osobistym oraz trzema wielkimi kuframi sprzętu niezbędnego do wyposażenia ekspedycji. W pobliżu zagnieździła się ośmioosobowa rodzina miejscowych robotników, wracająca z odbywanej raz na dwa lata wyprawy zaopatrzeniowej do Keats; choć nie mam nic przeciwko zgiełkowi, jaki czynią, woni świń stłoczonych w klatkach ani popiskiwaniu tucznych chomików, to bezustanne pianie oszołomionego koguta tak bardzo działa mi na nerwy, że są noce, kiedy w ogóle nie mogę zmrużyć oka.

Zwierzęta!

11. dzień

W salonie nad pokładem spacerowym mam dziś zjeść obiad z obywatelem Heremisem Denzelem, emerytowanym nauczycielem szkoły średniej w pobliżu Endymionu. Dowiedziałem się od niego, że pierwsi kolonizatorzy wcale nie mieli bzika na punkcie zwierząt i że oficjalnie trzy kontynenty tej planety nie nazywają się Equus, Ursa i Aquila, lecz Creighton, Allensen i Lopez. Podobno w ten sposób chciano uczcić trzech urzędników średniego szczebla z dawnej Służby Kolonizacyjnej. Niech już lepiej będą te zwierzęta!

Już po obiedzie. Wyszedłem na zewnętrzny pokład spacerowy, żeby obserwować zachód słońca. Jestem sam. Pokład biegnie tutaj wzdłuż pionowej ściany dziobowych modułów towarowych, dzięki czemu dość silny wiatr odczuwa się jedynie jako łagodne, przesycone solą powiewy. Nade mną piętrzy się pomarańczowo-zielona powłoka sterowca. Znajdujemy się w połowie drogi między dwiema wyspami; morze ma kolor ciemnego lazuru, poznaczony gdzieniegdzie zielonkawymi smugami – dokładnie na odwrót niż niebo. Blask zbyt małego słońca pada na skupisko wysokich cirrusów, nadając im barwę płonącego koralu. Do moich uszu dociera jedynie delikatny szum elektrycznych turbin. Trzysta metrów poniżej dostrzegam w wodzie jakąś wielką istotę, podobną kształtem do płaszczki, która zdaje się dotrzymywać nam towarzystwa. Sekundę temu tuż przede mną zawisł w powietrzu owad (a może ptak?) wielkości drozda, tyle tylko że o delikatnych jak pajęczyna skrzydłach rozpiętości co najmniej metra. Przez chwilę przyglądał mi się badawczo, a następnie złożył skrzydła i runął niczym pocisk w kierunku morza.

Edwardzie, dziś wieczorem czuję się bardzo samotny. Z pewnością pomogłaby mi świadomość, że żyjesz, pracujesz w ogrodzie, a wieczorami zapisujesz kolejne strony w swojej pracowni. Oczekiwałem, że podróż pozwoli mi odnowić wiarę w głoszoną przez świętego Teilharda koncepcję Boga, w którym Chrystus Ewoluujący połączył się z Chrystusem Osobistym, w którym En Haut i En Avant stanowią jedność… Niestety, nie było mi to dane, przynajmniej jak na razie.

Zapada zmierzch, a ja się starzeję. Czuję coś… nie, to jeszcze nie skrucha… w związku z grzechem, jaki popełniłem, fałszując dowody uzyskane podczas prac wykopaliskowych na Armaghaście. Edwardzie, Wasza Ekscelencjo – jeżeli znaleziska wskazywały na istnienie tam chrześcijańskiej kultury sześćset lat świetlnych od Starej Ziemi i niemal trzy tysiące lat przed chwilą, kiedy ludzie opuścili rodzinną planetę…

Czy naprawdę popełniłem tak straszny grzech, interpretując wyniki w ten sposób, że jeszcze za naszego życia możemy spodziewać się odrodzenia naszej wiary?

Chyba tak. Jednak grzech ów nie wynikał z manipulowania danymi, lecz z przekonania, że chrześcijaństwo da się jeszcze uratować. Kościół umiera, Edwardzie. Umiera nie tylko nasza umiłowana gałąź Świętego Drzewa, ale wszystkie jego konary, odrosty i gałązki. Całe Ciało Chrystusowe umiera równie szybko i nieodwracalnie co moje, słabe i niegodne. Obaj wiedzieliśmy o tym na Armaghaście, gdzie krwistoczerwone słońce oświetla jedynie pył i śmierć. Wiedzieliśmy o tym już tego chłodnego, zielonego lata, kiedy składaliśmy pierwsze śluby. Wiedzieliśmy o tym jako chłopcy, bawiąc się na łąkach Villefranche-sur-Saône. Wiemy o tym teraz.

Słońce już zaszło. Piszę przy blasku sączącym się z okien salonu na wyższym pokładzie. Gwiazdy lśnią na niebie, poukładane w nieznajome konstelacje. Morze Środkowe jarzy się zielonkawą, niepokojącą poświatą. Na południowy wschód od nas, na samym horyzoncie, dostrzegam jakąś czarną masę. Może to być nadciągająca burza albo też kolejna wyspa archipelagu, trzeci z dziewięciu “ogonów”. (W jakiej mitologii występuje kot o dziewięciu ogonach? Ja takiej nie znam.)

Ze względu na ptaka, którego niedawno widziałem – o ile to był ptak – modlę się, żeby czarna masa okazała się wyspą, a nie burzą.

28. dzień

Jestem w Port Romance dopiero osiem dni, a widziałem już trzy trupy.

Перейти на страницу:

Похожие книги